czwartek, 16 stycznia 2014

Rozdział 1

 Kobiety uciekały już trzeci z kolei dzień. Obie były bardzo zmęczone, jednak nawet nie myślały o powrocie do domu, lub dłuższym postoju w hotelu. Bardzo dobrze wiedziały, że lenistwo oznacza namierzenie przez Diabelskie Maszyny-jak zwykła Clary nazywać w myślach Jego sługi.
Wynajęły skromny pokoik na obrzeżach Nowego Jorku, gdzie kolejno odświeżyły się, po czym zasnęły na niewygodnym, jednoosobowym łóżku.
Nie inwestowały w bogate hotele, gdyż nie było to wskazane w ich sytuacji. W podrzędnym motelu mogły pozostać incognito, bez ciekawskich spojrzeń i światków.

Szóstej nocy poza domem i w piątym z kolei motelu Clary obudziła się przez gwałtowne pociągnięcie za ramię. Szybko otworzyła zielone oczy, napotykając naprzeciwko siebie tęczówki tej samej barwy. Bez słowa założyła bluzę i buty, po czym matka narysowała na jej ramieniu runę Mendelin (Niewidzialności).
Pięć minut później biegły przez pobliski park kryjąc się w cieniu rzucanym przez ogromne dęby i buki.
Gdy miały przekroczyć bramę ogrodu usłyszały za sobą głośne warknięcie. Obróciły się bardzo powoli, starając się nie drażnić dwóch Piekielnych Ogarów szczerzących kły ledwie siedem metrów od nich.
Clary w ręce ściskała sztylet. Jej jedyną broń. Był on stosunkowo krótki a co za tym idzie łatwy w użyciu. Nie posiadał żadnych grawerunków, szlachetnych kamieni czy innych ozdób. Zwykły, stary, piekielnie ostry sztylet.
-Tydzień wcześniej w ogóle go nie potrzebowałam-stwierdziła ze smutkiem.

-On wrócił-powiedziała matka, gdy dziewczyna wróciła ze szkoły.
-Val...-zaczęła z przerażeniem Clary.
-Tak, twój ojciec niedługo się o nas upomni-usłyszała w odpowiedzi. To było jak wyrok śmierci. Pęknięcie szklanej bańki, pod którą Jocelyn przez ponad szesnaście lat próbowała chronić córkę.
Po chwili ciszy starsza z kobiet przemówiła:
-Jeszcze dziś musimy opuścić ten dom. Na zawsze-Choć Clary od zawsze znała ryzyko bycia Clarissą Morgenstern, słowa matki  rozbiły jej serce na milion kawałeczków.
-Mamo...-dziewczyna podjęła próbę rozmowy.
-Weź ten nóż-powiedziała Jocelyn wręczając córce sztylet.
-Wątpię czy mi pomoże w obronie-skomentowała nastolatka.
-Nie służy do obrony-usłyszała głos mamy-Są gorsze rzeczy niż śmierć a jedną z nich na pewno jest twój ojciec...


Wtedy zrozumiała. Nie miała atakować ani się bronić, choć to wydawało się jedyną godną śmiercią dla Nefilim. Miała w kulminacyjnym momencie przeciąć swoje serce sztyletem, który trzymała w ręce. Miała się zabić przez kogoś, kogo nigdy nie spotkała. Kogoś, kto nie uczestniczył w jej życiu, kogoś kto uważał się za jej ojca. Poczuła się jak bohaterka antycznego dramatu , popełniająca samobójstwo na środku sceny, wśród cichych śpiewów chóru. Chciała się zaśmiać i wykrzyczeć światu, że nie żyjemy w Starożytnej Grecji tylko w USA w XXIw.

Te wszystkie przemyślenia zajęły jej raptem parę sekund, lecz skutecznie ją zdekoncentrowały. Straciła z oczu matkę a w jej stronę podążało wielu Nocnych Łowców, otaczając nastolatkę z każdej strony. Poczuła się jak zwierzyna splątana w sidła. Postanowiła nie dać ojcu satysfakcji i skierowała ostrze w stronę serca. Sztylet przeciął szarą koszulkę spokojnie zagłębiając się w ciele.  Na klatce piersiowej poczuła lepką, czerwoną ciecz, jednak nie było jej jeszcze dużo. Zamknęła oczy oddając się uczuciu umierania. Zachwiała się, jednak upadła dopiero pod ciężarem obcego ciała. Ktoś przygniótł ją do ziemi odsuwając jednocześnie broń. Otworzyła oczy uważnie lustrując twarz chłopaka. Dziwnie znajomą twarz. Szare ślepia o takim samym kształcie jak jej, wystające kości policzkowe i ładne, wąskie usta. Wpatrywała się w młodego mężczyznę jak urzeczona. Jednak widząc, że chce ją uleczyć zaczęła się szamotać. Nie po to przełamała strach przed śmiercią, żeby teraz jakiś obcy typ ratował ją w ostatniej chwili!
Szare oczy pociemniały...
Krew lała się strumieniami...
Panika, krzyk rozdzierający nocne niebo i cisza...
Runa Spokoju zadziałała.
Szare oczy rozjaśniły się trochę, ustępując szybko miejsca ciemności...


PO PEWNYM CZASIE W LOSS ANGELES:
-Macie je?-spytał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. W jego szarych oczach tliły się ogniki nadziei, jak co dzień od ponad czternastu lat.
-Tak. Jocelyn nic nie jest- zapewnił jeden z mężczyzn odzianych w czarne kombinezony.
-A dziewczynie?-spytał zadowolony Valentine.
-Jest nieprzytomna i może lekko ranna-powiedział ten sam mężczyzna co przedtem.
-Jak to ranna?-zagrzmiał Morgenstern.
-Miała nóż, którym próbowała odebrać sobie życie. Ale nic się nie stało. Christopher ją unieruchomił i wyleczył.
Na te słowa Valentine się uśmiechnął. Nastolatka ewidentnie odziedziczyła charakter po matce, choć szczerze miał nadzieję że po nim też coś przejęła- miłość do władzy i twardą rękę. Jeśli nie, będzie musiał wychować ją po swojemu. Na szczęście miał na to dużo czasu....


1 komentarz: