środa, 29 stycznia 2014

Rozdział 16

*Perspektywa Clary*
Usiadłam w skórzanym fotelu, który przed chwilą zajmował mój brat. Byłam spięta, chociaż nic złego nie zrobiłam, przynajmniej świadomie.
-Nie możesz tak traktować Jace'a- zaczął ojciec. A więc chodziło tu o tego parszywego blondaska.
-Ale on może mnie macać?-spytałam retorycznie. Valentine zmierzył mnie wzrokiem i kontynuował:
-Prawdopodobnie pomieszkasz z nim jeszcze jakiś czas a teraz przyprowadź go tu. Muszę porozmawiać także z nim.
Miałam nadzieję, że założyciel kręgu skaże go na wygnanie, albo chociaż zamknie w piwnicy. Mimowolnie uśmiechnęłam się na tą myśl.
Zapukałam do odpowiednich drzwi. Po chwili wyłoniła się zza nich jasna czupryna  Jej właściciel spytał [według niego] uwodzicielskim głosem:
-Co Cię do mnie sprowadza kochana?
-Kochana musi zaprowadzić niegrzecznego chłopca do ojca- rzekłam ze znudzeniem.
-Może Kochana wejdzie?-zapytał otwierając szerzej drzwi.
-Kochana nie skorzysta- powiedziałam po chwili
-Niech mi tylko pani da chwilę na ubranie się- powiedział Jace a ja dopiero zauważyłam, że ma na sobie stary dres.
Bez słowa odwróciłam się plecami do chłopaka i zsunęłam się po ścianie. Schowałam twarz w dłoniach i napawałam się błogą ciszą, która jednak nie trwała zbyt długo. Już po chwili z wyciągniętą do mnie dłonią stał odświeżony blondyn. Z wahaniem uchwyciłam jego rękę stwierdzając, że jest ona wyjątkowo ciepła. Chłopak pociągnął mnie z taką siłą, że gdybym była przyziemną wylądowałabym w jego ramionach. Jednak jako Nocna Łowczyni posiadałam niezwykły refleks i znalazłam się tuż obok Jace'a.
Bez słowa ruszyłam do gabinetu ojca. Nie patrzyłam nawet czy chłopak idzie za mną. Gdy znalazłam się pod odpowiednimi drzwiami wyciągnęłam rękę by zapukać. Moja pięść napotkała tylko powietrze, bo ktoś otworzył wrota.
-Wejdźcie i stańcie w środku pentagramu- Powiedział ojciec.
Bez słowa wykonaliśmy jego polecenie, choć czułam, że nie będę zadowolona z efektu mojego zachowania. Spojrzałam na mojego towarzysza, który skupiony był na moim ojcu, który szeptał w nieznanym mi języku. Gdy skończył poczułam się lekka jak piórko a zarazem zbyt ciężka, by się poruszyć. Ojciec podszedł do mnie i naciął mi ramię, ze zdziwieniem obserwowałam spływającą stróżkę krwi. W tym momencie odzyskałam władzę nad ciałem i spojrzałam na Jace'a. Jego ramię krwawiło w tym samym miejscu co moje. Z wyrzutem popatrzyłam na uśmiechniętego Valentina.
-Nie martwcie się czar będzie działał tylko dwa dni. Do tego czasu nie możecie oddalić się od Siebie na więcej niż pięć metrów- widząc moje niezawistne spojrzenie dodał- I nie próbujcie się pozabijać, bo krzywdząc jedne, drugie ucierpi- po tych słowach skinął głową a ja wyszłam z gabinetu. Gdy zrobiłam krok odbiłam się od niewidzialnej bańki.
-Widać Twój ojciec miał rację mamy 5 metrów swobody- powiedział stając za mną.
-Muszę iść się przebrać- powiedziałam skręcając w odpowiednim kierunku. Blondyn bez słowa szedł za mną, lecz widocznie nie wytrzymał, bo rzekł:
-Czyli od teraz razem się kąpiemy i przebieramy?
-Nie- odpowiedziałam krótko.
-Ale przecież...-zaczął, lecz przerwałam mu ruchem ręki.
-Nie ma żadnego "ale". Poczekaj tu, zaraz wrócę.

*Perspektywa Jace'a*

Siedziałem na podłodze jak najbliżej łazienki. Chciałem dać Clary nieco swobody, wynagrodzić to, czego będzie musiała doświadczyć przez najbliższe godziny. Oczywiście wiedziałem, że to się stanie, sam wyraziłem na to zgodę. Odegrałem rolę zakochanego chłopaka, którego EGO nie mieści się w pokoju. Nie było to trudne, ponieważ zakochany byłem a moje ego rzeczywiście wylewało się uchylonymi oknami z pomieszczenia. Ciążyła mi tylko świadomość okłamywania mojego anioła. Ale obiecałem, że zachowam to w tajemnicy. Usprawiedliwiałem się chęcią zdobycia klucza do serca Clarissy, co poniekąd było prawdą.
-Co robimy?- spytałem, gdy rudowłosa wyszła z łazienki. Założyła srebrno-niebieską koszulę w kratę, krótkie dżinsowe spodenki i rzymianki na obcasie. Włosy rozpuściła a oczy pomalowała maskarą i ciemnym cieniem. Wyglądała niewinnie i niegroźnie.
-Muszę iść do biblioteki- oznajmiła. 
-Masz zamiar przez całą pokutę się do.mnie nie odzywać? -zapytałem. W odpowiedzi Clarissa pokiwała głową. Przechodziliśmy właśnie obok pokoju szczura [Simona] więc postanowiłem coś wypróbować. Przyciągnąłem ją do siebie i zacząłem całować dziewczynę po całym ciele, omijając usta.
-Clary?-głos szczura rozniósł się echem po korytarzu. Jednak nie przestawałem przytulać dziewczyny. Simon siłą próbował odciągnąć mnie od dziewczyny a ja bez słowa się poddałem.
-Simon nie możesz mu nic zrobić- krzyknęła Clary.
-A właśnie, że mogę- odpowiedział brunet.
Po tych słowach wymierzył mi cios pięścią w brzuch. Uderzenie było mocne, lecz mojemu przyzwyczajonemu do bólu ciału nie robiło wielkiej krzywdy. Za to Clary skuliła się i cicho jęknęła.
-Widzisz co zrobiłeś?-powiedziałem ruszając w stronę rudowłosej. Złapałem ją za ramię i narysowałem Iratze. Gdy runa wyblakła zielonooka podeszła do Simona i powiedziała:
-Dlaczego ty nigdy mnie nie słuchasz?
-Clary ja.....przepraszam- wyszeptał skruszony chłopak, jednak dziewczyna była już daleko i nie zdołała usłyszeć tych słów, a może nie chciała ich usłyszeć? Nie zastanawiałem się nad tym długo, tylko pobiegłem za nią.
-Jakiej książki szukasz?-spytałem, gdy Clary przemieszczała się bez ustanku pomiędzy regałami.
-Chciałabym coś poczytać. Najlepiej fantasy, tylko tutaj nie ma takich książek prawda?-rzekła ze smutkiem.
-Masz rację, nie ma, ale nie oznacza to, że być nie może- Odpowiedziałem z szelmowskim uśmiechem.
-Mój ojciec nie zgodzi się na to, żebym pojechała do księgarni przyziemnych- w głosie dziewczyny słychać było smutek, prawdopodobnie tęskniła za dawnym życiem.
-A co jeśli książka przyjechałaby do Ciebie?-spytałem.
-To samo. Ojciec się nie zgodzi- usłyszałem odpowiedź.
-A kto powiedział, że musi wiedzieć?-rzekłem po chwili zastanowienia.
-Jace, proszę nie bądź śmieszny....



wtorek, 28 stycznia 2014

Rozdział 15

*Perspektywa Izabell*

Na podłodze wśród kocy i poduszek spali przytuleni do siebie Clary i Jace. Chciałam podejść do nich i ich obudzić, jednak się powstrzymałam. Niewątpliwie wyglądali słodko. Ciekawiło mnie, co się działo nocą w tym pokoju. Uśmiechnęłam się delikatnie na myśl, że ta pozornie wyglądająca dziewczyna mogła być gorącą kochanką dla mojego przybranego brata.
Pośpiesznie wyszłam z sypialni i wróciłam do jadalni. O dziwo zastałam tam wszystkich oprócz zakochanych gołąbków.
-Wygląda na to, że miłość kwitnie w powietrzu- powiedziałam, gdy wszyscy na mnie spojrzeli.
-Jak to?-spytały jednocześnie matka i jej przyjaciółka.
-Normalnie. Jace i Clary śpią ze sobą- wypaliłam bez zastanowienia. Z pewnością zabrzmiało to dwuznacznie. Wyraz twarzy zgromadzonych tylko mnie w tym utwierdził. Kobiety były rumiane z zażenowania, ojcowie mieli na pierwszy rzut oka obojętny wyraz twarz, zaś Alec i Jonathan byli aż czerwoni ze złości- Znaczy się, śpią obok siebie. Tylko się przytulają- sprostowałam szybko.
-Pójdę ich obudzić- powiedział brat Clary wstając- Za godzinę mamy trening- dodał ciszej.

*Perspektywa Jonathana*

Poszedłem do pokoju siostry z nadzieją, że słowa Izzy  okażą się jednak wierutnym kłamstwem. Jednak moja nadzieja umarła, gdy zobaczyłem blondyna przytulającego Clary. Poszedłem do łazienki i nalałem wody do wiaderka, które znalazłem w szafce. Najchętniej postarałbym się, by temperatura wody była albo bardzo niska, albo bardzo wysoka. Jednak, gdy przypomniałem sobie o siostrze postanowiłem skrzywdzić Jace'a w inny, bardziej brutalny sposób, jednocześnie nie zagrażający Clarissie. Stanąłem w pewnej odległości od śpiącej pary i  z rozmachem wylałem na nich letnią wodę. Ich reakcja była natychmiastowa. Obydwoje zerwali się na równe nogi z wyrazem szoku na twarzach. Mimowolnie parsknąłem śmiechem, co nie uszło uwadze nastolatków.
-Co ty zrobiłeś?-Spytał Jace próbując do mnie podejść. Jednak drogę o dziwo zagrodziła mu Clary.
-Ani się waż, to mój brat- Powiedziała dobitnie. Zdziwiło mnie to, bo przecież nigdy wcześniej nie nazwała mnie tak prywatnie- Noc się skończyła. Możesz wyjść- dodała rzucając w jego stronę niebieski ręcznik.
-Ale...-zaczął chłopak, lecz zielonooka mu przerwała:
-Idę do łazienki. Jak wrócę nie ma być żadnej krwi, bo obydwoje pożałujecie.
Po tych słowach jakby nigdy nic schowała się w łazience.
-Pożałujesz- wysyczał Jace wycierając włosy, po czym wyszedł zabierając ręcznik.
Postanowiłem pójść przygotować salę treningową, ale nigdzie nie mogłem znaleźć kartki. Wziąłem więc kredkę i napisałem na ścianie obok drzwi, krótką wiadomość do siostry o treści:
"Jestem w sali treningowej /J.C.M."
Wyszedłem z pokoju zamykając za sobą drzwi. Ruszyłem w kierunku odpowiedniego pomieszczenia, lecz w połowie drogi spotkałem ojca, który zwykł o tej porze pracować.
-Jonathanie musimy porozmawiać- powiedział poważnie. W odpowiedzi pokiwałam głową i poszedłem za ojcem.
Gdy siedzieliśmy już w gabinecie Valentine zaczął swoją przemowę:
-Musimy omówić najważniejsze rzeczy.
-A co z Jocelyn?-spytałem przerywając.
-Nie mam do niej jeszcze aż tak dużego zaufania a poza tym mogłaby powiedzieć coś Clarissie a tego przecież nie chcemy- odpowiedział ze spokojem. Pokiwałem krótko głową na znak, by kontynuował.
-Pierwsza sprawa: Czy Clary zdała drugą próbę?-spytał.
-Tak, nawet lepiej niż się spodziewałem. W śnie go zabiła, tak po prostu. Nawet nie mrugnęła okiem- powiedziałem zgodnie z prawdą.
-A jak jej relacje z Herondalem?
-I tu tkwi pewna anomalia. Z jednej strony znalazłem ich rano jak się przytulali a z drugiej Clary nie była zbyt zadowolona obecnością chłopaka. Pod względem lojalności jest już idealna, przynajmniej wobec rodziny- rzekłem.
-Jak to?-usłyszałam zaciekawiony głos ojca.
-Cytuję "-Ani się waż, to mój brat". Te słowa powiedziała, gdy Jace'a naszła ochota na bójkę ze mną-powiedziałem.
-Cudownie. Teraz tylko trzeba zatroszczyć się o ich miłość- powiedział ojciec klaszcząc w ręce.
-Jak to? Przecież ona go nienawidzi- rzekłem zdziwiony.
-Dlatego ty masz postarać się o to, żeby to się zmieniło. A teraz ostatnia sprawa. W najbliższym czasie przyjadą do nas nowi nauczyciele i zasłużeni członkowie kręgu.
-Nauczyciele?-spytałem marszcząc czoło. Nie podobała mi się perspektywa siedzenia w ławce przez kilka godzin..
-Hodge  Starkweather   i Lucian Graymark mają przybyć w ciągu trzech dni. Zajmij się przygotowaniem sali do wykładów. Myślę, że podzielimy was na dziewczyny i chłopców. Będzie łatwiej trenować.
-Czyli rozdzielamy zakochanych?-spytałem
-Sam powiedziałeś, że sytuacja jest skomplikowana, może chwila przerwy dobrze im zrobi- zauważył ojciec.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Valentine powiedział uprzejme ''proszę'' a do pokoju wbiegła Clary. W pierwszej chwili zdziwiło  mnie, że tutaj przyszła, lecz gdy przypomniałem sobie, że miałem czekać na nią w sali treningowej ponad pół godziny temu szepnąłem:
-Przepraszam- co w moim przypadku było bardzo dziwne.
-Jonathanie zostaw nas na chwilę samych- odezwał się do mnie po chwili ojciec. Posłałem siostrze przepraszające spojrzenie, po czym szybkim krokiem opuściłem pomieszczenie. Współczułem Clarissie, bo ojciec pewnie przeprowadzi z nią rozmowę o należytym traktowaniu gości i  spoufalaniu się z nimi.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Rozdział 14

Stałam na środku korytarza. Zimne kafelki wywoływały dreszcze na całym moim ciele a cisza wręcz drażniła uszy.
-Clary chodź do nas- usłyszałam cichy szept zza jednych z drzwi. Długo się wahałam, jednak postanowiłam odkryć źródło dźwięku. Czułam, że tajemnica ta kryje w sobie coś bardzo niebezpiecznego, jednak ważnego.
-Clary- znowu ktoś szepnął. Otworzyłam wrota i znalazłam się w jasno oświetlonym pomieszczeniu.
-Clary musisz go zabić- odezwał się znów ten sam głos.
-Kogo?-spytałam cicho.
-Simona. Simona. To wampir. Zabij go, zanim on zabije Ciebie. Zanim zabije twoją rodzinę. Zabij go. Śmiało Clary zabij go- szeptał głosik. Spojrzałam na swoją prawą dłoń, w której trzymałam poświęcony krzyż. Podniosłam wzrok i zobaczyłam wyżej wspomnianego chłopaka. Przyjaciel uśmiechał się do mnie zachęcająco.
Wzięłam zamach i rzuciłam sztyletem w serce Simona. Miałam nadzieję, że chybię choć wiedziałam, że to niemożliwe. Przyjaciel upadł na kolana a jego krew zabrudziła koszulkę, spływając aż do moich stóp. Ostatni raz spojrzałam na chłopaka i dostrzegłam, że na twarzy bruneta zastygło przerażenie, ale też i miłość.
-Dobra robota siostrzyczko, zdałaś drugą próbę- usłyszałam za plecami głos brata.
Zdziwiona odwróciłam się w jego kierunku, lecz nikogo nie ujrzałam.
-Gdzie jesteś?-spytałam cicho.
-Mnie tu nie ma. To tylko twój sen- rzekł Jonathan kładąc mi ręce na ramionach.
-To dlaczego czuję twoją obecność?-zapytałam.
-Bo tego chcesz. A teraz się obudzisz i o wszystkim zapomnisz- rzekł chwytając mnie za ramiona i odwracając w swoją stronę.- Śpij dobrze Clary- dodał całując mnie w czoło. Po tych słowach zniknął. Dosłownie rozpłynął się w powietrzu.
Obudziłam się. Czyli to był tylko sen. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że ktoś wciąż mnie obejmuje. Spojrzałam w bok i zobaczyłam, że obok mnie śpi Jace. Wyglądał jak anioł z tymi rozwianymi włosami i delikatnym wyrazem twarzy. Mimowolnie pisnęłam, co usłyszał blondyn, bo zerwał się momentalnie z łóżka.
-Co się stało Clary?-spytał ze strachem.
-Możesz mi wyjaśnić, co robisz w MOIM łóżku?- powiedziałam akcentując każde słowo.
-No wiesz... Mówiłem, że chcę spędzić z Tobą trochę czasu- Powiedział przeczesując włosy ręką.
-Wyjdź- wysyczałam wskazując ręką drzwi.
-Oj kochanie daj spokój. Mam Cię pilnować. Obiecałem przecież Twojemu ojcu- rzekł pewnie.
-Wyjdź-  powiedziałam, już mniej pewnie.
-Clary- powiedział z czułością.
-Dobrze, ale..-zaczęłam wystając z łóżka i grzebiąc w szafie w poszukiwaniu kocy.
Gdy znalazłam dwa grube koce rzuciłam je na podłogę- śpisz na podłodze- dokończyłam próbując zepchnąć go z łóżka. Jace wykorzystał to i zrzucił nas oboje z posłania.

*Perspektywa Jace'a*

Bardzo bawiły mnie te podchody z Clarissą, więc złapałem ją w pasie i delikatnie zrzuciłem z  łóżka. Położyłem się na niej, podpierając jedynie na ramionach.
-I znowu górą- szepnąłem jej do ucha z uśmiechem.
-Zejdź ze mnie- odpowiedziała zawstydzona.
-Ktoś tu się rumieni- rzekłem posyłając w stronę dziewczyny cudowny uśmiech.
-Masz skończone szesnaście lat?-spytała niespodziewanie.
-Tak.-odpowiedziałem krótko
-Czyli mogę posądzić Cię o molestowanie- szepnęła z zadowoleniem.
-Nie zapominaj, że nie jesteśmy w świecie przyziemnych. Tutaj w wieku siedemnastu lat powinnaś być już po ślubie. Więc możesz uznać to za przed małżeńskie przygotowania- szepnąłem całując Clary w czoło.
-Dlaczego się na mnie uwziąłeś? Dlaczego ubzdurałeś sobie, że za Ciebie wyjdę?-szepnęła ze złością, jednocześnie próbując wydostać się z mojego stalowego uścisku.
-Kochanie nawet nie próbuj- powiedziałem widząc, że dziewczyna chce kopnąć mnie w czułe miejsce- W tym momencie mógłbym połączyć nas runą, którą łączy się małżeństwa. Byłabyś na zawsze moja. Chcesz tego?-spytałem. Oczywiście kłamałem z tym łączeniem, ale czego nie robi się w imię miłości?
-Naprawdę?- spytała ze strachem w oczach.
-Naprawdę- odpowiedziałem z uśmiechem.
-Ale nie zrobisz tego, prawda?-znów zadała pytanie.
-Zależy. Jeśli będziesz grzecznie robić to o co Cię poproszę, to bez twojej zgody nic nie zrobię- powiedziałem. W odpowiedzi dziewczyna kiwnęła głową.
-Dasz mi chociaż spać?-spytała po chwili.
Bez słowa sięgnąłem po kołdrę i przykryłem nas dokładnie.
-Śpij Clary- wyszeptałem.
-Dobranoc- odpowiedziała oddając się w objęcia Morfeusza. Postanowiłem pójść w ślady dziewczyny z nadzieją, że spotkamy się we śnie.

*Perspektywa Izabell*

Gdy zeszłam na śniadanie, przy stole siedzieli już wszyscy oprócz Clary i Jace'a.
~Odsypiają- pomyślałam, po czym zajęłam się kanapką. Jednak, gdy do końca śniadania Łowcy się nie pojawili, zaczęłam się martwić.
Bez słowa wyszłam z  jadalni i udałam się w kierunku pokoju dziewczyny. Szarpnęłam za klamkę a drzwi o dziwo ustąpiły. Na palcach weszłam do pokoju a widok, który tam zobaczyłam przerósł moje najśmielsze oczekiwania...

niedziela, 26 stycznia 2014

Rozdział 13

Na korytarzu czekał na mnie Jonathan. Uśmiechnął się do mnie i wyciągnął rękę, by poczochrać mi włosy. Zgrabnie uskoczyłam na bok chwytając go za dłoń. Moja bransoletka delikatnie dotknęła jego skóry. Chłopak gwałtownie cofnął się pod ścianę a jego twarz stała się groźna.
-Jonathanie, coś się stało?- spytałam pochodząc powoli do niego.
-Clary odsuń się i biegnij po ojca. Żółty alarm. Żółty alarm Clary.
Nic z tego nie rozumiałam  co to znaczy żółty alarm? Czemu mój brat zaczął się tak dziwnie zachowywać po zetknięciu z moją bransoletką? I czemu mam iść po ojca? Na ostatnie pytanie mogłam sobie jedynie odpowiedzieć. Valentine był z pewnością osobą, której mój brat ufał najbardziej i znał najlepiej. Przemyślenia te zajęły może sekundę, ale to było o sekundę za dużo.
Młody Morgenstern skoczył na mnie powalając mnie na podłogę. Zaskoczona nie mogłam się ruszyć. Dopiero, gdy odzyskałam częściowo czucie w kończynach zaczęłam się bronić. Ściągnęłam bransoletę i rzuciłam nią w twarz brata. Zaskoczony blondyn przewrócił się, jednocześnie chwytając za twarz. To była moja szansa. Stanęłam na równych nogach i pobiegłam w kierunku jadalni. Po kilku minutowym sprincie otworzyłam drzwi. Wbiegłam do środka zamykając szczelnie wrota. Wszyscy spojrzeli na mnie: rodzina Izzy z zaciekawieniem, mama ze strachem a ojciec z jawną złością i naganą.
-Clarisso wytłumacz mi, co tu się dzieje- rzekł po chwili.
-Jonathan. Żółty alarm. Przed moim pokojem- Wydyszałam. Twarz Valentina od razu stężała. Zdążył powiedzieć tylko "Jocelyn zaraz wrócę, za nic nie otwierajcie drzwi" po czym wybiegł.
-Clary co się stało?-spytała Izzy.
-Co z Jonathanem?-rzekła matka.
-Nie wiem, naprawdę nic nie wiem- powiedziałam cicho.
-Dajcie jej spokój. Nie widzicie że dziewczyna ledwo żyje?- przerwał Jace. Posłałam w jego stronę uśmiech pełen wdzięczności na co chłopak odpowiedział kiwnięciem głową- Niech ktoś narysuje jej Iratze, bo naprawdę zaraz zejdzie- dodał po chwili.
W odpowiedzi podszedł do mnie Alec i bez słowa narysował mi runę na ramieniu.
-Dzięki- powiedziałam gdy skończył. Ulga była natychmiastowa. Przestało mi się kręcić w głowie a liczne ranki na moim ciele znikły szybciej niż się pojawiły.
W tej samej  chwili do jadalni wszedł ojciec. Na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem normalnie, lecz po dłuższych oględzinach stwierdziłam, że jego krojona na miarę marynarka jest lekko pognieciona i miejscami poplamiona krwią. Nie była to ludzka krew, bo tamta miała kolor szkarłatu. Gdy patrzyłam na te plamy przychodziła mi na myśl tylko krew demona, ale przecież żaden nie miał tu wstępu dzięki silnym czarom ochronnym rzuconym na posiadłość.
-Gdzie Jonathan?-spytałam cicho.
-W swojej sypialni, odpoczywa po ataku- rzekł Valentine.
-Muszę do niego iść- powiedziałam wstając. Zrobiłam krok w kierunku drzwi, lecz nogi się pode mną ugięły i gdyby ktoś mnie nie przytrzymał, zaliczyłabym poważną randkę z podłogą. Tym ktosiem okazał się nie kto inny jak Jace.
-Zaprowadź ją do sypialni, niech trochę odpocznie- polecił ojciec chłopakowi. Ten tylko kiwnął głową i złapał mnie pod ramię.
Wyszliśmy z jadalni i wolnym krokiem udaliśmy się w kierunku mojego pokoju.
-W takim tempie zajmie nam to rok- powiedział blondyn, gdy trochę oddaliliśmy się od rodzin. Po tych słowach wziął mnie na ręce. W jego ramionach czułam się wyjątkowo bezpiecznie.
-Jace postaw mnie na ziemię- powiedziałam słabo
-Nie- usłyszałam w odpowiedzi. Popatrzyłam na chłopaka, który wydawał się wyjątkowo zadowolony- Skoro będziemy musieli odwołać naszą randkę to muszę się Tobą trochę nacieszyć-dodał po chwili.
-Clary?-usłyszałam głos dobiegający zza mnie. Odwróciłam głowę i zobaczyłam Simona.
-Cześć- rzekłam głupio i oblałam się rumieńcem. Ze zdziwieniem zauważyłam, że jesteśmy już przed odpowiednim pokojem. Bez słowa podałam blondynowi klucz a ten nie wypuszczając mnie z ramion otworzył drzwi.
-Co ty tutaj robisz?-spytałam przyjaciela, który stał dalej na korytarzu.
-Przechodziłem obok, gdy zauważyłem, że on-tu wskazał na Jace'a-trzyma Cię na rękach. Przestraszyłem się, że może zabił Cię i teraz idzie go ogrodu Cię zakopać.
Zaśmiałam się cicho z głupoty przyjaciela.
-My tylko- zaczęłam, lecz ktoś mi przerwał.
-Ćwiczyliśmy przenoszenie panny młodej przez próg- Zakończył za mnie blondyn.
-Co?-krzyknęłam razem z Simonem.
-Kochanie spokojnie. Złość piękności szkodzi- powiedział Jace z czułością?!
Spojrzałam na przyjaciela. Stał przy drzwiach cały czerwony ze złości. Widać Jace'owi się to podobało, bo postanowił dolać oliwy do ognia. Nachylił się do mnie, by pocałować mnie w usta, jednak w ostatniej chwili przewróciłam się na bok tak, że jego usta trafiły na mój czerwony ze wstydu policzek. Dla Simona to było już za wiele. Wyszedł zostawiając otwarte drzwi. Jace zszedł ze mnie, zamkną drzwi i zablokował je odpowiednią runą.
-Przecież ojciec mówił, że nie da się używać run na tym drewnie- powiedziałam, gdy chłopak się do mnie zbliżał.
-Zawsze są jakieś wyjątki- powiedział kładąc się za mną.
-Czemu mi to robisz?-spytałam cicho, gdy chłopak objął mnie w pasie.
-Nadrabiam zaległości kochana- rzekł chowając twarz w moje włosy.
-Ale dlaczego?-spytałam zasypiając....

sobota, 25 stycznia 2014

Rozdział 12

*Perspektywa Clary*

Umówiłam się z nim na hmmm randkę?
Sama nie wiem dlaczego, może było mi go żal? Starał się do mnie zbliżyć a ja mu to skutecznie utrudniałam. Postanowiłam trochę poćwiczyć, zamiast myśleć o nadchodzącym wieczorze. Już szłam w kierunku sali treningowej, gdy przypomniałam sobie, że niedługo zaczyna się zmiana Izabell. Nie chciałam być niemiła, więc zawróciłam w kierunku pokoju dziewczyny. Stanęłam przed odpowiednimi drzwiami i zapukałam. Po chwili w drzwiach ukazała mi się ciemna czupryna dziewczyny.
-Cześć.-powiedziałam trochę niepewnie.

*Perspektywa Izabell*

Właśnie zbierałam się do wyjścia, gdy usłyszałam pukanie. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam po drugiej stronie córkę Valentina.
-Cześć.-powiedziała.
-Hej, co Cię do mnie sprowadza?-spytałam uprzejmie, co było do mnie zupełnie nie podobne.
-Mam do Ciebie prośbę Izabell- powiedziała cicho. Zachowywała się zupełnie inaczej, niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Wtedy była pewna i twarda, zaś teraz bezbronna i zakłopotana.
-Mów mi Izzy, będzie szybciej- próbowałam zachęcić ją do wyznania.
-No bo chciałam poćwiczyć, ale przypomniałam sobie, że teraz jest Twoja kolej, więc przyszłam zapytać, czy mogłabym poćwiczyć z Tobą? Znaczy byłabym gdzieś z boku i bym Ci nie przeszkadzała. A potem mogłabym oprowadzić Cię trochę po Willi- Wypaliła po czym zarumieniła się jak jabłko.
-Zgoda, możemy nawet razem poćwiczyć i tak miałam poszukać kogoś, bo samemu jest okropnie nudno- odpowiedziałam, po czym na chwilę wróciłam do pokoju i chwyciłam klucze oraz kurtkę -Możemy iść- rzekłam do Clarissy.

*Perspektywa Clary*

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Właśnie w prezencie otrzymałam dodatkowy trening. Przy okazji przełamałam pierwsze lody z Izabell. Nie jestem pewna, czy powinnam, ale w końcu będziemy razem mieszkać, więc przydałoby się z kimś zakolegować. Dodatkowo byli to pierwsi Nephilim, których poznałam poza Simonem i rodziną. Po drodze dużo rozmawiałyśmy. Okazało się że dziewczyna jest w moim wieku, kocha zakupy i wszelką modę. Miałam nadzieję, że jest to początek wielkiej przyjaźni.
Jednak musiałam skończyć moje głębokie rozmyślania, bo dotarłyśmy do sali treningowej. Popatrzyłyśmy na siebie porozumiewawczo i bez słowa rozpoczęłyśmy rozgrzewkę. Po około dwudziestu minutach byłyśmy gotowe do walki.
-Jaką broń bierzesz?-spytałam
-Bicz a ty?-zapytała
-Niech będą sztylety- rzekłam chwytając broń.
Stanęłyśmy na przeciw siebie i zaczęłyśmy pojedynek. Pierwsza zaatakowała Izzy próbując strącić mnie z nóg. Zgrabnie podskoczyłam i rzuciłam sztyletem w łydkę dziewczyny. Bicz złapał sztylet i szybko odbił w moją stronę. Zrobiłam szpagat jednocześnie celując w kostkę szatynki. Trafiłam. Dziewczyna upadła a ja zdziwiona nic nie zrobiłam. Dopiero, gdy usłyszałam cichy syk bólu wydobywający się z ust Izabell podbiegłam do niej wyciągając stellę.
-Przepraszam Izzy. Naprawdę nie chciałam- Szepnęłam rysując runę na dłoni szatynki.
-Daj spokój. Ładny rzut- pochwaliła- Co to za znak?-spytała patrząc na dłoń. Też spojrzałam na to miejsce. Widniała na nim runa zupełnie nie przypominająca Iratze. Był to znak prosty, składający się z kilku połączonych ze sobą kresek. Chwyciłam za nóż i postanowiłam go zniekształcić, by nie miał żadnej mocy.
-Czekaj- chwyciła mnie Izzy za dłoń w której trzymałam broń- Moja noga się zagoiła- dodała
Miała rację, jej noga oprócz śladu zakrzepniętej krwi wyglądała na zdrową.
-Musimy iść do mojego ojca- Powiedziałam wstając i wyciągając dłoń do towarzyszki. Ta jednak mnie zlekceważyła i wstała sama.

*Perspektywa Valentina*

Siedziałem w gabinecie, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem a moim oczom ukazała się przestraszona twarz Clarissy i obojętna Izabell. Dopiero po chwili zauważyłem, że dziewczyna ma krew na kostce a obie ubrane są w czarne stroje treningowe.
-O co chodzi?-spytałem.
-Ojcze, potrzebujemy twojej pomocy- Powiedziała Clary
-Zatem wejdźcie -Rzekłem otwierając szerzej drzwi
-Musisz nam pomóc- zaczęła córka sadzając Izabell na fotelu.- Wiesz co to za runa?-spytała wskazując na dłoń szatynki. Popatrzyłem na nią i znieruchomiałem. Na ręce dziewczyny widniał blaknący już znak z Szarej Księgi. Runa bardzo potężna i trudna do narysowania.
-Kto to stworzył?-Spytałem
-Ja, ale zupełnie nieświadomie- Powiedziała Clarissa zaczynając się tłumaczyć.
-Co to za różnica? Ważne, że działa- powiedziała Izabella.
-Siadaj- powiedziałem poważnie. Usiadłem przy biurku i zacząłem szukać Szarej Księgi.
-Narysowałaś starą runę leczniczą. Zapomnianą już przez większość Nefilim. To nie jest zwykłe Iratze, które leczy zadrapania, tylko Treatz lecząca wszystkie urazy, te zewnętrzne jak i wewnętrzne. Gdyby Nocni Łowcy nie zapomnieli o tej runie z pewnością nasz gatunek byłby teraz o wiele liczniejszy- Podszedłem do dziewczyn i pokazałem im odpowiedni symbol.
-Szara Księga? Przecież istniały tylko trzy na świecie- Powiedziała Izabell marszcząc czoło.
-Masz rację istniały trzy. Jedna jest w Idrisie, jedna została zniszczona a jedną właśnie widzisz- Odpowiedziałem- Możesz już iść, nic Ci nie będzie- Dodałem.
Dziewczyny wstały, lecz zatrzymałem córkę ruchem ręki i słowami:
-Zostań musimy porozmawiać.

*Perspektywa Clary*

Ojciec poprosił żebym została, co z niechęcią uczyniłam.
-Opowiedz mi wszystko o tym, co się stało w sali treningowej- poprosił.
-Razem z Izabell postanowiłyśmy trochę poćwiczyć. W pewnym momencie rzuciłam jej sztyletem w kostkę a ona nie zdążyła zrobić uniku. Chciałam narysować jej runę leczenia tylko, że zamiast Iratze narysowałam tą- Tu wskazałam na Szarą Księgę- Rana się zagoiła a ja spostrzegłam, że narysowałam nieznaną mi runę. Chwyciłam Izabell za rękę i przyprowadziłam do Ciebie, bo pomyślałam, że tylko ty możesz wiedzieć czym uleczyłam Izzy.
-Masz rację, niewiele osób potrafi rozpoznać większość run- powiedział lekko zamyślony ojciec- Jednak zastanawia mnie, jak udało Ci się narysować runę której nie znałaś i nie ćwiczyłaś, bo nie ćwiczyłaś, prawda?
W odpowiedzi pokiwałam głową.
-Więc jak ją narysowałaś?-spytał retorycznie, jednak ja odpowiedziałam:
-Nie wiem, po prostu, gdy chwyciłam Stellę moja ręka wiedziała co robić.
-Tak po prostu?-spytał Valentine.
-Tak po prostu- Odpowiedziałam.
-Dobrze idź się przebierz, niedługo obiad. Potem zastanowimy się nad tą sprawą- Rzekł ojciec otwierając drzwi. Bez słowa przeszłam przez nie i zniknęłam za zakrętem. Szybkim krokiem pokonałam korytarz i weszłam do pokoju. Wzięłam szybki prysznic zmywając z ciała krew Izzy. Umyłam głowę różanym szamponem i wysuszyłam włosy. Założyłam kremową sukienkę do połowy uda i wydłużyłam rzęsy maskarą. Na stopy wsunęłam baleriny a włosy zostawiłam rozpuszczone. Ze zdziwieniem zauważyłam, że jest dość wcześnie, więc usiadłam przed toaletką i pomalowałam paznokcie na szkarłatny kolor. W szufladzie z biżuterią znalazłam bransoletkę, o której wspominał Valentine przy śniadaniu. Miejscami błyszczała jak seraficki nóż, co mnie bardzo zdziwiło.
Patrząc na zegar, stwierdziłam, że powinnam się powoli zbierać. Wyszłam na korytarz zauważając, że ktoś tam na mnie czeka....

piątek, 24 stycznia 2014

Rozdział 11

*Perspektywa Jace'a*
Obudziłem się, gdy pierwsze promienie słońca dotarły do mojej twarzy. Mimo zasłon światło paliło moje zaspane oczy, więc czym prędzej wstałem z łóżka i pognałem w kierunku łazienki. Zrzuciłem brudne ubrania i wszedłem pod prysznic. Zimna woda  obudziła mnie i  uskuteczniła pracę mojego mózgu. Od razu zacząłem myśleć o Clary. Nie zauważyłem nawet tego, że moja kąpiel znacznie się przedłużyła. Było mi to obojętne w końcu miałem ponad dwie godziny do śniadania.
Postanowiłem trochę pozwiedzać willę, przy okazji dowiedzieć się co gdzie jest.
Ubrany w czarny komplet z paroma sztyletami w kieszeniach wyszedłem na korytarz. Było to miejsce w przeciwieństwie do jadalni bardzo skromne. Drewniane panele i jasne ściany stanowiły pewien kontrast. Jedynym żywym akcentem w wystroju były obrazy. Rozmieszczone co kilka metrów malowidła przedstawiały krajobrazy z Idrisu. Rozpoznałbym je zawsze. Wysokie drzewa, wartkie strumienie, które znajdowały się chyba w każdej wiejskiej posiadłości.
-Co Ty tu robisz?-Usłyszałem za plecami zimny szept brata Clary.
-Oglądam. Nie widać?-Prychnąłem. Na chwilę obudził się we mnie stary Jace, arogancki i strasznie seksowny.
-Wiem, że masz nieczyste intencje-Odpowiedział niewzruszony.
-Wobec..-podsunąłem arogancko.
-Mojej siostry Clarissy. Widziałem jak na nią patrzysz. Radzę Ci trzymać się od niej z daleka, bo jeśli ją skrzywdzisz to Cię zabije. Albo nie. Wtedy Clary Cię zabije.-Odpowiedział i zniknął. Dosłownie rozpłyną się w powietrzu.
Udałem się w stronę sali treningowej. O dziwo zamiast się zgubić i czekać na ratunek to zawędrowałem do celu już po dziesięciu minutach. Zwinnie wskoczyłem na jedną z belek zawieszonych pod sufitem i usiadłem na niej. Po chwili ktoś otworzył drzwi i do środka weszło dwoje ludzi. Wysoki chłopak o wręcz białych włosach-Jonathan i nieco niższa dziewczyna o włosach jak ogień. Na jej widok moje serce mocniej zabiło, co zauważył młody Morgenstern, uśmiechając się kpiąco w moim kierunku. Wyglądał, jakby próbował przypomnieć mi o naszej wcześniejszej wymianie zdań.
Zaczęli od rozgrzewki. Ze zdziwieniem muszę twierdzić, że dziewczynie szło bardzo dobrze, wręcz idealnie.
Z niecierpliwością czekałem, aż Clary dobędzie broni, jednak nie zrobiła tego tak samo jak jej brat. Zaczęli walczyć, korzystając z jednej ze sztuk japońskiej walki. Po dłuższym czasie z jeszcze większym zdziwieniem stwierdziłem, że Clarissa siedzi na Jonathanie okrakiem i śmieje się z przegranej brata. Nie wierzyłem własnym oczom. Clary wygrała ze starszym i pewnie bardziej doświadczonym wojownikiem. Nie było tu mowy o pomyłce. Jonathan nie należał raczej do ludzi, którzy dają fory młodszym, nawet kobietom.
-Idę się przebrać. Zobaczymy się na śniadaniu- powiedziała z uśmiechem,.po czym wyszła. Gdy była już dosyć daleko, by nas nie usłyszeć Jonathan krzyknął:
-Chodź,tu zasrany podrywaczu.
Posłusznie zeskoczyłem z belki i stanąłem z nim twarzą w twarz.
-Mam dla Ciebie propozycje-rzekł od razu.
-Niby jaką?-prychnąłem.
-Skończ na chwilę z tą arogancką postawą i mnie wysłuchaj-rzekł. W odpowiedzi pokiwałem głową.-Mam dla Ciebie propozycje. Dzisiaj w nocy spotkamy się tutaj i rozegramy mały turniej- Jeśli wygrasz odczepię się od Ciebie i Clary a nawet Ci pomogę, ale jeśli przegrasz dasz sobie z nią spokój. Okej?
Zamurowało mnie. Morgenstern chce się ze mną bić o Clary. Propozycja bardzo kusząca, w końcu jeśli pokonała go dziewczyna to i ja sobie poradzę.
-Hmmm.-udałem, że się zastanawiam. Już miałem posiedzieć "zgoda", gdy odezwał się cichy głosik w mojej głowie:
~Nie rób tego. Pomyśl o Clary, co zrobi, gdy się dowie? Znienawidzi Cię. Nie będziesz już miał szans się do niej zbliżyć a z Jonathanem sobie poradzisz w inny sposób.
-Przepraszam, ale nie- powiedziałem pewnie.
-Ale jak to?-spytał zdziwiony.
-Po prostu. Chcę sam zdobyć jej serce- rzekłem po czym wyszedłem. Udałem się w kierunku jadalni. Znów oglądałem obrazy i na kogoś wpadłem. Okazało się, że jest to Clary. Ubrana była w kolorową sukienkę na ramiączkach i dżinsową kurtkę.
-Przepraszam- powiedziałem cicho.
-To ja przepraszam. Zagapiłam się- odpowiedziała oblewając się rumieńcem.
-Mam nadzieję, że dzisiaj znajdziesz czas, by ze mną porozmawiać- Powiedziałem i ruszyłem wolnym krokiem w kierunku jadalni.
-A co teraz robimy?-spytała ze śmiechem, który brzmiał bardzo delikatnie.
-Z pewnością mi ten czas nie wystarczy- odpowiedziałem z wesołym błyskiem w oku.
-Może wieczorem?-spytała.
-Gdzie?-zapytałem z nadzieją.
-W oranżerii?-odpowiedziała pytaniem na pytanie.
-A gdzie to jest?-rzekłem z zakłopotaniem.
-Dostaniesz dzisiaj parę drobiazgów od mojego ojca. Będzie tam też mapka. Z jej pomocą dojdziesz bez trudu- zakończyła naszą pogawędkę zatrzymując się przy odpowiednich drzwiach.
Okrążyłem ją i pchnąłem wrota. Wszyscy oprócz Jonathana siedzieli już na swoich miejscach i spoglądali na nas z zaciekawieniem. Spojrzałem kątem oka na moją towarzyszkę, która uroczo się zarumieniła.

*Perspektywa Izabell*

Siedzieliśmy właśnie w jadalni, gdy drzwi się otworzyły i weszli Jace i Clary. Zdziwiła mnie uśmiechnięta twarz przyjaciela. Chociaż może to dziwnie zabrzmieć, przyjaźniliśmy się. Znaliśmy się od kołyski, bo nasi rodzice byli przyjaciółmi. Więc, gdy ojciec Jace'a umarł moi rodzice bez zastanowienia go zaadoptowali. Clave się to nie spodobało, bo wiedzieli, że obie nasze rodziny należały do kręgu a raczej należą, ale o tym to już nie wiedzą.
Usiedli bez słowa i zaczęli jeść. Gdy wszyscy już skończyli głos zabrał Valentine:
-Kochani każdy z was dostanie zaraz parę drobiazgów ułatwiających mieszkanie w tym domu.
Po tych słowach, każdy z członków mojej rodziny łącznie z Jace'em dostało średniej wielkości pudełko. Zaciekawiona otworzyłam je i rzeczywiście było tam kilka rzeczy.
-Mapka pozwoli wam [póki nie zapamiętacie  drogi] bez przeszkód poruszać się po wilii- zaczął Morgenstern wskazując na zwyczajnie wyglądającą mapę- Plik kluczy pozwoli otworzyć potrzebne Wam drzwi. Uprzedzę Was: runy nie działają na drzwi w domu. To...-wskazał na złożoną kartkę- Jest harmonogram korzystania ze zbrojowni tak, by nikt nikomu nie przeszkadzał. Oczywiście jest to elastyczny harmonogram. Macie jeszcze parę dokumentów z którymi powinniście się w najbliższym czasie zapoznać.
-A to?-spytałam podnosząc z dna pudełka złoto-srebrno-platynową bransoletkę ze spadającą gwiazdą w jednym miejscu.
-Dziękuję za przypomnienie Izabello. To jest nasz taki znak rozpoznawczy- wskazał na spadającą gwiazdę- Każdy członek kręgu ma element ubioru związany z tym symbolem.  Biżuterię zaprojektowała Jocelyn a wykonały ją żelazne siostry.
-Żelazne siostry?-Spytał Alec- Przecież one należą do Clave.
-Tak, ale były one wykonane dawno temu a teraz proszę Was, żebyście je zawsze nosili. Mężczyźni mają sygnety, zaś kobiety naszyjniki- tu wskazał na żonę i moją mamę- lub bransoletki -wskazał na mnie i Clarissę.
-To chyba wszystko na teraz. Do zobaczenia na obiedzie- Powiedział wstając i kierując się w stronę drzwi. Wszyscy po chwili uczynili to samo i rozeszli się. Poszłam do swojego pokoju, by móc w spokoju pomyśleć nad nowym rozdziałem w życiu moim i mojej rodziny oraz dziwnym zachowaniu Jace'a....

wtorek, 21 stycznia 2014

Rozdział 10

Punktualnie o pierwszej po południu wszyscy Morgensternowie zjawili się w jadalni. Zasiedli do stołu i czekali na gości. Po dziesięciu minutach drzwi się otworzyły. Weszło dwoje dorosłych ludzi i troje nastolatków. Wysoka czarnowłosa kobieta mniej więcej w wieku Jocelyn stała z przodu trzymając tęgiego bruneta za rękę. Jej niebieskie oczy przypominały niebo w letni, ciepły poranek. Musiała to był Maryse a jej partner to Robert.  Za nimi stał młody chłopak i pewnie jego siostra, czyli Alec i Izabell. Jednak uwagę dziewczyny przykuł blondyn stojący na uboczu grupy. Miał oczy koloru ciemnego złota, które patrzyły z zaciekawieniem na jej rodzinę.
-Witam was w naszych skromnych progach- rzekł Valentine wstając- Może usiądziecie?- dodał pokazując na stół. Przybysze bez słowa zajęli wyznaczone miejsca, tak, że tajemniczy blondyn znalazł się w zasięgu mojego wzroku.  Przez cały czas go obserwowałam z pod pół przymkniętych powiek
-Widzę, że przybyliście w większym składzie, niż zakładaliśmy- powiedział ojciec uważnie przyglądając się blondynowi- Wasz towarzysz bardzo przypomina Stephena Herondale. Chłopcze czy jesteś może z nim spokrewniony?
Przypomniała mi się jedna z lekcji historii na której ojciec opowiadał mi o najstarszych rodach Nefilim. Herondale byli jednymi z pierwszych członków kręgu a sam Stephen, był jednym z pięciu najważniejszych Nocnych Łowców w tej organizacji. Był na równi z Lightwoodami, zaraz po Jocelyn i Valentinie.
-Tak. Świętej pamięci Stephen Herondale był moim ojcem- Zdziwiła mnie ta wypowiedź. Chyba żaden ze znanych mi Nocnych Łowców nie wierzył w Boga, co może wydać się śmieszne biorąc pod uwagę nasze anielskie pochodzenie, a tu nagle jakiś chłopak używa takiego zwrotu. Czyżby był wyjątkiem?
-Ahhh tak. Ty musisz być Jonathan- rzekł ojciec. Zaraz zaraz... Jonathan? Przecież tak nazywa się mój brat. Dwóch chłopców w podobnym wieku i o tym samym imieniu to dla mnie za dużo.
-Po prostu Jace- odpowiedział blondyn odruchowo. Jednak gdy zdał sobie sprawę z własnego błędu spuścił głowę. Valentine nawet nie zwrócił uwagi na zawstydzenie nastolatka i kontynuował:
-Powiedz mi zatem co Cię tu sprowadza Jace.
-Chciałbym zrobić to, co ojciec uznałby na pewno za słuszne. Mianowicie chciałbym Ci służyć Panie- rzekł blondyn poważnie.
Szybko spojrzałam na twarz ojca widocznie ucieszoną takim obrotem sprawy.
-Wiesz, że dołączając do kręgu sprowadzasz na siebie wyrok Clave?-spytał z zaciekawieniem Morgenstern- Nigdy nie będziesz mógł pojechać do Idrisu, twój umysł i ciało nie zaznają spokoju a co więcej będziesz zmuszony pełnić wieczną służbę. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
-Clave jest zepsute a po za tym niedługo upadnie. My wrócimy do ojczyzny i będziemy bohaterami w oczach ludu. Chcę postąpić słusznie i honorowo tak jak mój ojciec- odpowiedział spokojnie Jace.
-Takich ludzi właśnie potrzeba wśród nas. Na pierwszy rzut oka widać, że odziedziczyłeś wiele wspaniałych cech po rodzicach- Powiedział Valentine z widocznym zadowoleniem- Chyba czas zbierać się do łóżek. Przy śniadaniu dostaniecie harmonogramy korzystania z sali treningowej i wszystkie potrzebne drobiazgi ułatwiające wam życie tutaj. Clarisso zaprowadź proszę Jace'a do jednej z sypialni gościnnej- Przy skończeniu przemowy zwrócił się do mnie, co mnie bardzo zdziwiło, jednak nie dałam tego po sobie poznać.
-Oczywiście ojcze- powiedziałam wstając- Możemy już iść?- tym razem spytałam Jace'a.
-Naturalnie. Dobranoc wszystkim- rzekł blondyn podążając za mną. Gdy zamykałam drzwi zauważyłam jeszcze dumną twarz ojca, który prawdopodobnie nie spodziewał się po mnie tak dorosłego a za razem uległego postępowania. Jeśli on był ze mnie dumny to ja też mogłam być.
-Clarissa to bardzo ładne imię- stwierdził mój towarzysz.

PERSPEKTYWA JACE'A

Odkąd pierwszy raz ją zobaczyłem a było to niecałą godzinę temu nie mogłem przestać o niej myśleć. Miała piękne, kręcone, rude włosy, śniadą skórę i nieprzeniknione oczy. Była niewątpliwie  młoda. Miała co najwyżej piętnaście lat. Postanowiłem podjąć próbę konwersacji z nadzieją, że dziewczyna na osobności okaże się mniej zimna niż podczas kolacji.
-Clarissa to bardzo ładne imię- stwierdziłem jak palant.
-Moja matka też tak twierdzi- odpowiedziała widocznie zdziwiona moimi słowami- Byłabym jednak wdzięczna, gdyby nazywano mnie po prostu Clary.
Znaleźliśmy się akurat pod odpowiednimi drzwiami. Przeklnąłem cicho, co nie uszło uwadze mojej towarzyszki.
-Coś się stało?-spytała z przejęciem a przez jej twarz przemknął cień zaskoczenia. Jednak dziewczyna szybko się opanowała i przyjęła maskę obojętności.
-Po prostu miałem nadzieję na dłuższą rozmowę z Tobą- Odparłem szczerze.
-Zawsze mógłbyś mnie zaprosić do Siebie- powiedziała z błyskiem  w oku.
-A więc może wejdziesz?-spytałem teatralnym gestem otwierając przed nią drzwi.
-Nie dzisiaj Jace. Nie dzisiaj-Odpowiedziała znikając za rogiem....

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Rozdział 9

Następne miesiące minęły Clary na trenowaniu i zagłębianiu się w historię Nefilim. Zamiast cotygodniowych rodzinnych wyjazdów za miasto Jonathan zabierał dziewczynę na polowania, oczywiście na demony. Każdy dzień w willi wyglądał tak samo:
Pobudka o siódmej. Następnie dwugodzinny trening z przerwą na śniadanie. Ćwiczenia z bronią trwające kolejne dwie godziny. Obiad a po nim zajęcia artystyczne z Jocelyn. Następnie lekcja 'historii' z ojcem, kolacja i zostawało trochę czasu wolnego, który dziewczyna często przeznaczała na siedzenie w altance i rysowanie w zeszycie. Jednak tego dnia wszyscy byli dziwnie spięci. Odwołano wszystkie zajęcia o czym Clary dowiedziała się, gdy zjawiła się rano w sali treningowej.
-Jonathanie możesz mi wytłumaczyć dlaczego dzisiaj nie ćwiczymy?-spytała po dłuższej przerwie.
-Musisz spytać ojca- odrzekł blondyn. Po tych słowach lekko zaniepokojona dziewczyna ruszyła w stronę biura-miejsca w którym Valentine spędzał większość dnia. Rudowłosa chwyciła ręcznie zdobioną kołatkę i energicznie zastukała nią w drewniane drzwi.
-Kto tam?-usłyszała głos ojca po drugiej stronie.
-To ja, Clary-powiedziała pewnie. W ciągu tych kilku miesięcy zdążyła zapamiętać, że nie należy okazywać emocji.
-Możesz wejść- rzekł Valentine otwierając drzwi- Dobrze, że jesteś. Proszę usiądź- dodał po chwili wygrzebując z szuflady plik kartek- Nie wiem czy wiesz, ale dzisiaj po południu przyjeżdżają do nas Lightwoodowie wraz z dziećmi Aleksandrem i Isabelle. Są mniej więcej w twoim wieku, więc powinniście się zakolegować.
-Na długo przyjeżdżają?-spytałam zerkając na ojca.
-Na razie na pół roku, potem zobaczymy. Zależy jak będzie nam się układała współpraca-odpowiedział ojciec- A teraz idź się przygotuj. Załóż najlepiej jakąś sukienkę, spotkamy się o 13 w jadalni- dodał po czym swą uwagę na powrót skupił na dokumentach. To był jasny znak, że audiencja dobiegła końca.
Bez słowa wyszłam z gabinetu i udałam się w kierunku pokoju. Po drodze zastanawiałam się jaka jest ta Izabella i czy jest szansa, bym się z nią zakolegowała a może nawet i zaprzyjaźniła. Nie żeby moje obecne towarzystwo mi przeszkadzało, ale oprócz Simona, którego widywałam bardzo rzadko i Jonathana z którym porozmawiać można było tylko o broni i wymyślnych sposobach jej zastosowania nie było w całej willi (a przynajmniej w tej części którą znam) żadnej osoby w moim wieku.
Wzięłam szybki prysznic, nakręciłam włosy po czym ubrałam znalezioną w garderobie jasno zieloną sukienkę przed kolana i czarne szpilki na niewysokim obcasie.
Wyszłam z pokoju i udałam się w stronę jadalni. Zatrzymałam się na moment przed jednym z dużych, drewnianych okien. Słońce znajdowało się już w zenicie, co oznaczało, że zostało mi naprawdę niewiele czasu. Nauczył mnie tego ojciec, z którym ćwiczyłam tę umiejętność kilkanaście dni. W miejscu takim jak te okazała się to bardzo pożyteczna zdolność.
Przed jadalnia czekał już Jonathan. Ubrany w ciemny garnitur szyty na miarę i tego samego koloru spodnie prezentował się fantastycznie. Z pewnością spodobałby się nie jednej kobiecie, niekoniecznie w jego wieku.
-Hej.
-Cześć siostrzyczko- odpowiedział. Bardzo lubił podkreślać łączące nas więzy krwi, czego ja wręcz nie znosiłam.
-Musisz to robić?-spytałam zaskakując samą siebie.
-Co?-spytał lekko zmieszany blondyn.
-Zwracać się do mnie per. Siostrzyczko.-rzekłam na wydechu.
-Po prostu chce się nacieszyć faktem, że mam rodzeństwo- odpowiedział po chwili namysłu.
-Apropo rodzeństwa. Wiesz coś na temat naszych gości?-spytałam jednocześnie gładko zmieniając temat.
-Niewiele. Wiem tylko, że  Lightwoodowie byli kiedyś w kręgu i chyba dalej są skoro nie wydali nas Clave. Prawdopodobnie chcą odświeżyć kontakt z naszym ojcem-odpowiedział akceptując przedostatnie słowo co po raz kolejny wywołało na mojej twarzy grymas. Coraz bardziej nieznosiłam tej rodziny.

niedziela, 19 stycznia 2014

Rozdział 8

-Przepraszam-powiedziałam spuszczając pokornie wzrok. Valentine miał trochę racji, nie powinnam tak na niego krzyczeć. Może i jest marnym ojcem, ale zawsze ojcem.  Gdy podniosłam wzrok zauważyłam w oczach ojca całą gamę uczuć. Dumę, zdziwienie,radość a nawet miłość?
-Powinniśmy zacząć lekcję-oznajmił po chwili. Potulnie usiadłam na miejscu a Morgenstern wręczył mi zeszyt i długopis. Zaczął opowiadać o Darach Anioła, Jonathanie-Pierwszym Nocnym Łowcy, upadłych aniołach, które stały się demonami a nawet wymienił imiona najważniejszych aniołów. Skupiona notowałam najważniejsze informacje i nie zauważyłam, jak słońce schowało się za horyzontem ustępując miejsca księżycowi.
-Chyba czas na kolację-powiedział ojciec wstając-Dokończymy jutro-dodał zmierzając w kierunku drzwi. Pośpiesznie wyrwałam zrobione notatki chowając je do kieszonki w sweterku. Dogoniłam Valentina, by razem z nim po dziesięciu minutach pojawić się w jadalni.
Za wielkim stołem na przeciw siebie siedzieli już Jonathan i Jocelyn. Usiadłam obok brata a ojciec zamiast zająć swoje miejsce u szczytu stołu zasiadł naprzeciw mnie, po lewej stronie matki.
-Kochani. Czyż to nie wspaniały widok widzieć rodzinę wreszcie w komplecie?-rzekł zwracając na siebie uwagę syna i byłej żony.
-Masz rację ojcze, ta chwila jest warta uwiecznienia-powiedział Jonathan wyniosłym głosem.
-Po co?-spytała matka-Przecież będziemy zasiadać tak codziennie. Prawda Clarisso?-spytała mnie podobnym głosem co pozostali, lecz tylko na dźwięk jej głosu przeszły mnie ciarki. Zawsze byłam dla niej Clary lub Clay a ona wściekała się, gdy ktoś nazwał mnie pełnym imieniem. A teraz sama go używała.
-Miejmy nadzieję-Powiedziałam cicho.
Do końca kolacji nie odezwaliśmy się ani słowem. Każdy zajęty był jedzeniem.
Rozeszliśmy się do swoich pokoi po krótkim pożegnaniu.
Postanowiłam nastawić budzik na wczesny ranek, by znów nie obudził mnie krzyk Christophera. Spojrzałam na szafkę nocną, lecz nie znalazłam tam zegarka, tylko dużą paczkę ozdobioną kolorowym  papierem. Podeszłam bliżej i zauważyłam kopertę z moim imieniem na wierzchu.
Chwyciłam ją i przeczytałam:
                
                             Droga Clary
Pamiętasz naszą wczorajszą rozmowę? Wyznałaś mi w niej, że uwielbiasz rysować, lecz nie masz potrzebnych przyporów. Postanowiłem zrobić Ci niespodziankę i kupić parę drobiazgów. Uznaj to za zadośćuczynienie za moje kłamstwo.
                     
                                      J.CH.M. (twój brat)



Rzuciłam list na łóżko i sięgnęłam po paczkę.  Rozerwałam papier i ujrzałam pełen arsenał malarski. Bloki, kredki, ołówki, gumki, farby, pędzle, pastele a nawet kilka płócien. To z pewnością nie było "parę drobiazgów". Zapominając o Bożym świecie chwyciłam za ołówek i szkicownik i zabrałam się za rysowanie. Na początku wodziłam rysikiem po kartce tworząc różne postacie, o których mówił ojciec. Narysowałam anioły wypędzone z Nieba, Razjela tworzącego Dary Anioła i wręczającego je Jonathanowi. Potem bardzo dokładnie starałam się odwzorować dzisiejszą kolację. Nie zauważyłam nawet jak ktoś otwiera drzwi (widocznie ich nie zamknęłam na klucz) i siada obok mnie, oglądając moje rysunki.
-Ładne-powiedział Jonathan tuż nad moim uchem a ja instynktownie zerwałam się z łóżka i przywaliłam mu zeszytem w twarz
-Ała-powiedział blondyn siadając na podłodze i łapiąc się za nos.
-Naprawdę przepraszam, wystraszyłeś mnie-powiedziałam klękając obok rannego.
-Wyciągnij mi z tylnej kieszeni stelle i narysuj mi runę szybkiego leczenia-rzekł trzymając się za nos.
-Runę? Szybkiego leczenia?-spytałam ze strachem. Oczywiście słyszałam o runach, ale nigdy żadnej nie narysowałam. Mimo to chwyciłam stele i zaczęłam rysować. Nie. To stella sama rysowała bez mojej pomocy.
-Dzięki-powiedział blondyn, gdy skończyłam
-Ja na prawdę nie chciałam, to był przypadek-szepnęłam
-Daj spokój. Miło wiedzieć, że mój trening nawet po jednym dniu działa-rzekł z błyskiem w oku
-Co Cię do mnie sprowadza?-spytałam zmieniając temat
-Nic po prostu się nudziłem-powiedział niby obojętnie
-I dlatego przyszedłeś do mnie w środku nocy?-spytałam uśmiechając się
-No dobra. Chciałem sprawdzić, czy prezent Ci się spodobał-rzekł-Teraz widzę, że tak. Bardzo ładnie rysujesz-dodał sięgając po szkicownik
-Nie ruszaj tego-powiedziałam wyrywając mu z rąk zeszyt i przykładając go do piersi jakbym za wszelką cenę chciała go chronić.
-Dlaczego?-zapytał Jonathan.
-Bo to prywatna rzecz-powiedziałam z zawadiackim uśmiechem
-Dobra, dobra. Ja już chyba pójdę. Dobranoc-powiedział brat, po czym pocałował mnie w czoło i wyszedł.
Postanowiłam pójść spać. Wzięłam szybki prysznic, przebrałam się w piżamę i oddałam w objęcia Morfeusza....

Rozdział 7

Po drodze znów przyglądałam się obrazom. Przez własną nieuwagę na kogoś wpadłam. Był to wysoki brunet o ciemnych oczach, które patrzyły na mnie ze zdziwieniem. Wydawał mi się bardzo znajomy.
-Simon?-zawołałam zdziwiona.
-Clary?-zapytał z podobnym zaskoczeniem.
-Co ty tutaj robisz?-spytałam po chwili, gdy odzyskałam mowę.
-Jestem na służbie a ty?-rzekł poważnie.
-Możemy porozmawiać, ale nie tu?-spytałam rozglądając się na wszystkie strony.
-Okej, chodź do mojego pokoju.-powiedział ciągnąc mnie za rękę. Ten gest wydawał mi się taki naturalny, choć od naszego ostatniego spotkania minęło około 6 lat. Popatrzyłam ukradkiem na przyjaciela.
-Gapisz się na mnie-powiedział, gdy napotkał moje spojrzenie. Od razu odwróciłam wzrok, lecz rzekłam:
-Stęskniłam się, więc postanowiłam się na Ciebie napatrzeć zanim znów znikniesz, a po za tym bardzo się zmieniłeś. Już nie jesteś tym ślamazarnym 9-latkiem w okularach i rozciągniętym swetrze, tylko wysokim przystojnym facetem w markowych ciuchach a do tego z gracją baletnicy-Sama nie wiem kiedy zdążyłam to wszystko powiedzieć, ale gdy to odkryłam było już za późno.
-Uważasz, że jestem przystojny?-spytał chłopak łapiąc mnie pod brodę i obracając w swoją stronę tak, że żeby spojrzeć mu w oczy musiałam mocno odchylić głowę.
-Sam na siebie popatrz i sprawdź-powiedziałam oblewając się rumieńcem, jednocześnie uwalniając się z ramion Simona.
-To znaczy tak-powiedział cicho otwierając drzwi.
Znaleźliśmy się w dużym pokoju o zielonych ścianach, czarnym rozkładanym łóżku, tego samego koloru szafie i biurku. Pomieszczenie pasowało do Simona, mimo małej ilości jego osobistych rzeczy. Usiedliśmy na łóżku dotykając się ramionami, tak jak za dawnych lat.
-Pewnie chcesz wysłuchać jak tu się znalazłem.-powiedział patrząc na mnie wyczekująco. W odpowiedzi pokiwałam głową a Simon zaczął opowiadać-Jak wiesz 6 lat temu umarli moi rodzice a ja zostałem adoptowany. Moją rodziną zastępczą okazał się Valentine. Wyszkolił mnie na świetnego Nefilim. Powiedział też, że ludzie z którymi mieszkałem przez całe życie nie byli moimi biologicznymi rodzicami, bo Ci zginęli podczas powstania a ja trafiłem do przyziemnego domu dziecka- Wszystko idealnie do siebie pasowało, bo przecież nie był podobny do rodziców adopcyjnych. Tylko Valentine, czy naprawdę mógł wychować dziecko? Z drugiej strony wychował Jonathana, idealnego syna-Teraz twoja kolej-dodał po chwili Simon.
-Odkąd zniknąłeś próbowałam Cię znaleźć, ale wiesz jaką moc ma 8-latka. Żadną. Potem razem z mamą wyprowadziłyśmy się do Nowego Jorku. Po kilku przeprowadzkach osiadłyśmy na Brooklynie. Mieszkałybyśmy tam aż do teraz, gdyby Valentine nas yyy nie porwał?-powiedziałam, lecz przy ostatnim słowie się zawahałam.
-Jak to porwał?-spytał przyjaciel.
-Chyba nie myślisz, że.jestem tu z własnej woli?-zapytałam cicho.
-No tak, zdążyłem zapomnieć jaki masz charakter-rzekł zakłopotany-Ale Valentine nikogo nie porywa bez powodu, poza tym nie robił tego od bardzo dawna, chyba że...-tu urwał-To ty jesteś córką Valentina, Clarissą Morgenstern-powiedział po chwili wytrzeszczając oczy.
-Nie, dalej jestem Clary Fray-twoja dawna przyjaciółka-rzekłam cicho.
Zanim Simon zdążył coś powiedzieć usłyszeliśmy głos dzwonka.
-Przepraszam to mój-powiedział chłopak. Czytając wiadomość lekko się skrzywił i dodał-Musimy kończyć, bo Cię szukają-mówiąc wskazał na wiadomość.
Zabrałam mu urządzenie i przeczytałam:
"Znaleźć Clarisse Morgenstern niską, zielonooką, rudowłosną 16-letnią dziewczynę i przyprowadzić do gabinetu."
-Hmmm urocze, że tatuś się o mnie martwi-powiedziałam z sarkazmem.
-Clary to nie jest śmieszne-zganił mnie Simon-A teraz chodź-dodał łapiąc mnie za rękę i ciągnąc w stronę wyjścia.
-A nie moglibyśmy zostać i poudawać, że mnie tu nie ma?-spytałam z nadzieją, chodź wiedziałam, że to i tak nic nie da.
-Nic na to nie poradzę rozkaz to rozkaz-rzekł stawiając mnie przed odpowiednimi drzwiami. Puścił moją rękę i zastukał w kołatkę.
-Kto tam?-spytał Valentine.
-Simon Graymark-powiedział brunet z powagą.
-W jakiej sprawie?-zadał pytanie Morgenstern.
-Przyprowadziłem Clarisse-odpowiedział mój przyjaciel.
-Ah tak?-powiedział ojciec wychylając głowę zza drzwi, gdy napotkał moje spojrzenie oczy mu się dziwnie zaświeciły.
Pod tym spojrzeniem aż nogi się podejmą ugięły.
-Chyba musimy porozmawiać-powiedział po czym gestem ręki zaprosił mnie do środka. Pocałowałam Simona w policzek i weszłam do środka.
-Usiądź-powiedział ojciec wskazując na czarny fotel ustawiony przed dębowym biurkiem.
-O co chodzi?-spytałam zajmując wskazane miejsce.
-Nie było Cię na kolacji-przyznał ze smutkiem-Dodatkowo ten czas spędziłaś ze służbą.
-Nie ze służbą tylko z Simonem moim przyjacielem-powiedziałam z przekonaniem.
-Czy każdego po jednej krótkiej rozmowie uważasz za swojego przyjaciela?-spytał z sarkazmem.
-Nie. Simona znam odkąd miałam roczek-podniosłam głos.
-Ale jak?-spytał ojciec ze zdziwieniem.
-A tak to-odpyskowałam.
-Clarisso zapomniasz się. Rozmawiasz ze swoim ojcem i największym Nefilim na świecie. Należy mi się szacunek-zagrzmiał a we mnie coś pękło.
-Szacunek? Za to, że przez połowę życia mordowałeś podziemnych, by "oczyścić świat" czy za to, że porwałeś swoją byłą żonę i córkę, by je rzekomo chronić. Gdybyś naprawdę chciał zapewnić nam ochronę trzymałbyś się od nas z daleka-krzyknęłam i ruszyłam w kierunku drzwi. Jednak ojciec złapał mnie za nadgarstki i powiedział:
-Obojętnie czy Ci się to podoba, czy nie masz mnie szanować, jako ojca, przywódcę i opiekuna-od tych słów aż mnie ciarki przeszły. Zdałam sobie sprawę, że trochę przesadziłam, ale doszłam do wniosku, że należało mu się trochę prawdy...

sobota, 18 stycznia 2014

Rozdział 6

Obudziło mnie mocne stukanie do drzwi. I czyjś krzyk:
-Clary na Anioła, jak w tej chwili nie otworzysz tych drzwi to wywarzę je siłą.
Z ociąganiem wyszłam z ciepłego łóżka, założyłam znaleziony w garderobie szlafrok i otworzyłam zamknięte na klucz drzwi.
-O co chodzi?-spytałam Christophera, który stał w drzwiach z idealnie ułożonymi włosami i dopasowanym strojem
-Mieliśmy rozpocząć szkolenie nie pamiętasz?-spytał z tajemniczym błyskiem w oku
-Teraz?-spytałam a moje oczy z pewnością powiększyły się kilkukrotnie
-Dziewczyno, ogarnij się jest już siódma, powinnaś być już po porządnej rozgrzewce a nie...-nie dokończył lustrując mnie wzrokiem od potarganych włosów po brązowe kapcie-No już, szoruj po jakiś czarny przylegający do ciała strój
-Czarny?-spytałam lekko zdziwiona
-Co ty nie znasz starego wierszyka Nocnych Łowców?-spytał chłopak. W odpowiedzi pokręciłam przecząco głową
-,,Czarny do polowania w nocy,
Na śmierć i smutek-kolor biały.
Złoty dla panny młodej w sukni weselnej,
Czerwony do rzucania czarów."-rzekł po chwili
-Ahaa, to wszystko wyjaśnia-powiedziałam, po czym z powrotem weszłam do pokoju, by po chwili zagłębić się w wielkiej garderobie.
Założyłam czarne getry, lnianą bluzkę w tym samym kolorze, szare adidasy i skórzaną kurtkę. Włosy upięłam w zgrabny kok i byłam gotowa do wyjścia.
-To gdzie idziemy?-spytałam
-Na początek rozgrzewka, czyli pięć kółek wokół will-usłyszałam w odpowiedzi.
Zgodnie ze słowami blondyna musiałam biegać wkoło domu wymachując rękami na wszystkie strony.
-Dobrze a teraz chodźmy na śniadanie-powiedział Christopher po ponad pół godzinie.
Bez słowa podążyłam za nim do kuchni. Po obfitym śniadaniu poszliśmy do sali treningowej, która mieściła się na drugim poziomie piwnicy.
-To od czego zaczynamy? Może sztylety?-spytał chłopak stając obok wielkiej szafy z bronią.
-Może być-odpowiedziałam z obojętnością.
-Spróbuj trafić w serce tamtego manekina-powiedział pokazując kukłę stojącą 20 metrów od nas.
Wzięłam mocny zamach i rzuciłam sztyletem. Byłam przekonana, że nóż nawet nie doleci do celu, lecz ku mojemu zdziwieniu broń odcięła manekinowi rękę.
-Całkiem nieźle-rzekł chłopak podchodząc do kukły i wyciągając sztylet z jej ramienia. Niespodziewanie rzucił nim we mnie a ja zamiast starać się uskoczyć w bok sprawnie złapałam go w lewą dłoń i odrzuciłam w kierunku manekina odrywając mu drugą rękę.
-Jak mogłeś?-Spytałam.
-Normalne. Wierzyłem, że Ci się uda Clary-krzyknął blondyn. Zaraz on nazwał mnie Clary a nie Julie.
-Jak mnie nazwałeś?-rzekłam
-Clary, przecież tak masz na imię prawda?-usłyszałam jak szepcze mi do ucha. Z zaskoczenia aż podskoczyłam.
-Jak ty...Przecież...Tam-zaczęłam się jąkać, gdy Christopher oddawał mi sztylet.
-Też niedługo się tak nauczysz-powiedział pewnie i dodał po chwili-Możemy uznać, że rzucanie sztyletem wstępnie opanowałaś, może przejdziemy do czegoś trudniejszego?
-Łuk?-spytałam cicho po chwili wahania.
W odpowiedzi mój towarzysz skinął głową, by po chwili podać mi lśniący drewniany łuk i kołczan wypełniony strzałami.
Wyciągnęłam pierwszą strzałę i naciągnęłam nią cięciwę.
Co chwilę Chris podchodził do mnie i poprawiał mą postawę, układał prawidłowo ramiona, zmieniał ułożenie łuku.
Wreszcie po kilkunastu próbach udało mi się strzelić w sam środek serca zmasakrowanej sztyletem kukły.
Oprócz tego ćwiczyliśmy strzelanie z procy i rzut shurikenami.
-Dobrze czas na obiad a potem twoje nauki z Valentinem- powiedział, gdy przećwiczyliśmy wszelką broń dalekiego zasięgu, przynajmniej mi się tak wydaje.
-A wiesz może co będę robić na tych 'lekcjach'?-spytałam zrezygnowana
-Na pewno poznasz Historię Nefilim, albo pouczycie się jakiegoś języka: greckiego, łaciny a może włoskiego.
W odpowiedzi pokiwałam głową i udałam się w kierunku swojego pokoju, by wziąć prysznic i przebrać się w czyste ciuchy.
-Odprowadzić Cię?-zapytał blondyn podążający u mego boku.
-Dzięki za propozycje, ale nie trzeba-powiedziałam uśmiechając się do niego wesoło.
Ruszyłam w kierunku mojego pokoju. Dopiero w połowie drogi zauważyłam, że ściany okalają piękne obrazy, od portretów po pejzaże. Na każdym rozpoznałam charakterystyczną białą różę-znak Jocelyn.
-Namalowała je twoja matka przed powstaniem-usłyszałam głos za plecami. Odruchowo wyciągnęłam za paska krótki sztylet i rzuciłam w rozmówcę niewiele przy tym myśląc. Dopiero po chwili obróciłam się a moim oczom ukazał się Valentine trzymający w ręce moją broń. Sprawnie mi ją odrzucił a ja schowałam sztylet na swoje miejsce.
-Widzę, że pierwszy trening z Jonathanem się udał-rzekł po chwili uważnie lustrując mnie wzrokiem.
-Jonathanem?-spytałam. Przecież tak nazywał się mój brat. Dokładnie Jonathan Christopher Morgenstern. Zaraz Christopher...
-Zabije go-powiedziałam i udałam się w kierunku sali treningowej.
-Nie warto, to w końcu twój brat-powiedział ojciec, który pojawił się przede mną w oka mgnieniu. W odpowiedzi prychnęłam i zgrabnie go ominęłam, lecz złapał mnie za nadgarstek i rzekł.
-Zabijesz go po obiedzie, okej?
-Niech będzie-powiedziałam zrezygnowana i ruszyłam w kierunku komnaty...

Rozdział 5

PERSPEKTYWA CLARY
-Tutaj musimy się pożegnać-rzekł Christopher, zostawiając mnie pod drzwiami do jak mniemam jadalni.
~Raz się żyje~pomyślałam, po czym pchnęłam mosiężne drzwi.
Znalazłam się w wielkim pokoju o czerwonych ścianach ze srebrnymi akcentami. Jak na jadalnie przystało na pierwszy plan wysuwał się wielki dębowy stół dla około trzydziestu osób. Na jego końcu siedział Valentine a po jego prawicy Jocelyn.
-Siadaj Clarisso-rzekł twardym, acz łagodnym głosem. Przeszły mnie od niego ciarki, więc odpuściłam sobie pyskowanie i usiadłam w bezpiecznej odległości od rodziców.
W jednym momencie stół wypełnił się przeróżnymi potrawami.
-Po obiedzie musimy porozmawiać-oznajmił ojciec a mnie przebiegł dreszcz.
Nałożyłam sobie mały kawałek kaczki i kilka ziemniaków w mundurkach. Danie rozpływało się w ustach, więc szybko skończyłam posiłek.
-Wiem, że jesteś jeszcze młoda, ale musisz podjąć ważną decyzję-zaczął Morgenstern-Czy zostaniesz ze mną, swoim bratem i matką czy odejdziesz do świata przyziemnych-Gdy wypowiedział to pytanie w moim gardle powstała wielka gula.
-Jak to mama zostaje?-spytałam cicho.
-Córeczko zrozum, tu jestem szczęśliwa. Wreszcie odzyskałam rodzinę. Ale jeśli odejdziesz....moje serce znowu pęknie. Proszę Cię zostań-powiedziała Jocelyn płaczliwie.
-A więc zostanę-rzekłam pewnie.
-Cudownie, mam nadzieję, że będziesz trenować-powiedział ojciec.
-Trenować?-spytałam ze strachem.
-No wiesz... Jak każdy Nefilim musisz przejść szkolenie, by móc korzystać z broni, przyjmować runy i nie tylko-opowiedział ojciec.
-To kiedy zaczynamy?-zapytałam z udawanym entuzjazmem.
-Za dwa dni z samego rana-rzekł widocznie ucieszony Valentine.
-Okej. To ja już pójdę do siebie-powiedziałam i odwróciłam się w stronę drzwi.
-Dobranoc Clarisso-usłyszałam głos ojca, gdy zamykałam drzwi.
Na korytarzu czekał Christopher, który gdy mnie zobaczył powiedział:
-Pomyślałem sobie, że odprowadzę Cię do pokoju, bo w końcu jeszcze nie znasz willi.
-Miło z twojej strony-rzekłam, po czym skręciliśmy w jeden z wielu korytarzy.
Droga do pokoju zajęła nam wyjątkowo mało czasu, podczas którego dowiedziałam się kilku informacji o chłopaku. Sama też wyjawiłam parę szczegółów, na przykład, że kocham rysować a w moim pokoju nie ma żadnych kredek, ołówków, farb a nawet kartek.
-Dobranoc Jul-powiedział Christopher, całując mnie w policzek.
-Dobranoc-odpowiedziałam chowając się za drzwiami, by nie zobaczył mojego rumieńca. Z pewnością ten chłopak mnie onieśmielał.
PERSPEKTYWA JONATHANA
Dziewczyna z pewnością zaczęła mi ufać, skoro pozwoliła mi się odprowadzić do pokoju. Dodatkowo opowiedziała mi o swoim hobby-rysowaniu (na pewno odziedziczonym po matce). Postanowiłem zrobić jej niespodziankę, kupując potrzebne artykuły rysownicze.
Wybiła 23 co oznaczało, że za godzinę zacznie się pierwsza próba. Ubrałem strój nocnego łowcy i wyszedłem na balkon. Pokój Clary był niedaleko mojego, więc spokojnie mogłem do niego wejść drzwiami balkonowymi.
Gdy zegar wskazał 23.45 zacząłem rysować sobie runy:
Szybkości, cichego chodzenia, zwinności, dobrego maskowania i władzy nad umysłami. Tą ostatnią mogli używać tylko Cisi Bracia.
Po chwili znalazłem się w pokoju Clarissy. Dziewczyna spokojnie spała. Podszedłem do jej łóżka i włożyłem do ręki niebieski kindżał. Po chwili u mego boku pojawił się Peter-niedawno narodzony wampir. Zbliżył twarz do szyi rudowłosej i ugryzł ją. Wycofywałem się w głąb pokoju, by nikt mnie nie zauważył. Clary obudziła się otumaniona i sprawnie wbiła nóż w serce wampira. Wyglądało to jakby od dziecka zabijała podziemnych, choć to było niemożliwe. Peter opadł bezwładnie na ziemię a Clarissa spojrzała na mnie ze strachem. Podszedłem najpierw do wampira i nakreśliłem na jego piersi znak palący, później odwróciłem się do Clary i wyszeptałem:
-Dobra robota siostrzyczko. Zdałaś pierwszą próbę.
Po czym nakreśliłem na jej ramieniu znak uzdrawiający i ten przeciw bliznom.
Potem spojrzałem w jej oczy i powiedziałem hipnotyzującym głosem:
-Nic nie pamiętasz. Położyłaś się zmęczona spać, a rano wstaniesz wypoczęta. Nie było żadnych run, żadnego wampira, nie widziałaś Christophera.
-Nic nie pamiętam. Położyłam się zmęczona spać, a rano wstanę wypoczęta.
Nie było żadnych run, żadnego wampira, nie widziałam Christophera-powiedziała sennie po czym znów zasnęła.
Upewniwszy się, że nie ma po mnie i wampirze żadnego śladu wyszedłem z pokoju, zostawiając na szafce nocnej prezent i list.
-Ojcze-powiedziałem wchodząc do gabinetu.
-Tak Jonathanie?-spytał.
-Clarissa przeszła pierwszą próbę-rzekłem z uśmiechem.
-Po twojej twarzy sądzę, że wszystko poszło zgodnie z planem-powiedział.
W odpowiedzi pokiwałem głową.
-Gdy przejdzie szkolenie będzie idealną władczynią. Twardą, inteligentną, sprawną i piękną Clarissą Julie Morgenstern.
-Julie?-spytałem zaskoczony.
-Tak, to jej drugie imię.-odpowiedział Valentine.
-Miejmy tylko nadzieję, że nie będzie tak delikatna jak matka...

piątek, 17 stycznia 2014

Rozdział 4

Nie pamiętam nawet jak i kiedy zasnęłam, ale silne ramiona ojca, które delikatnie mnie kołysały byłym moim ostatnim wspomnieniem.
-Clary śpisz?-usłyszałam jak przez mgłę głos matki.
-Mamo to ty?-spytałam uchylając powieki.
-Tak córeczko to ja-powiedziała Jocelyn.
-Gdzie jesteśmy?-spytałam lekko zamroczona.
-W domu córciu, w domu-usłyszałam pewną odpowiedź matki.
Zdziwiona rozejrzałam się, ale nie był to mój pokój na Brooklynie, to nawet nie był pokój tylko komnata wielkości jednej trzeciej naszego mieszkania w Nowym Jorku. Ściany pomalowane na miodowy kolor, wielki żyrandol wiszący nad  naszymi głowami, toaletka z masą kosmetyków stojąca naprzeciwko  łóżka i dwie pary mahoniowych drzwi nie tworzyły obrazu, który mogę uznać za kojażący się z domem. 
-Clary wszystko dobrze?-spytała mama z uśmiechem, jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej były mąż nas porwał.
-Maamo...Valentine.-zaczęłam z płaczem.
-Rozmawiałam z nim. Wszystko mi wytłumaczył, pokazał, że się myliła. Twój ojciec nas kocha-powiedziała szczerząc zęby.
-Nie wierzę Ci, nie wierzę jemu...-krzyknęłam zeskakując z łoża i biegnąc do drzwi na prawo. Okazało się, że jest to duża łazienka w różnych odcieniach błękitu i granatu. Odkręciłam kurki, by zagłuszyć słowa matki, która próbowała dostać się do pomieszczenia. Ze zdziwieniem zauważyłam, że w łazience są jeszcze jedne drzwi. Bez chwili wahania je otworzyłam. Za nimi ujrzałam wielką garderobę wypełnioną po brzegi ciuchami. Nie zdziwiło mnie to, że wszystkie były w moim rozmiarze, bo przecież kochany tatuś wszystko zaplanował.
Ubrałam jeansowe spodenki, białą bluzkę na ramiączkach,rzymianki i skórzaną kurtkę. Przejrzałam się w lustrze i z krzywym uśmiechem zauważyłam, że na pewno nie wyglądam na niespełna szesnaście lat. Postanowiłam nie wracać do pokoju, bo było możliwe, że spotkam tam Jocelyn. Zamiast tego wyjrzałam przez okno i ze zdziwieniem przyjęłam do świadomości fakt, że jestem dość nisko a krat nie ma. Delikatnie otworzyłam je stając na koszu na brudną bieliznę i usiadłam na parapecie. Do ziemi było jakieś 5 metrów, więc skoczyłam. Nie dlatego, bo się nie bałam, tylko dlatego bo wiedziałam, że jeśli się zabije nikt nie będzie po mnie płakał.
O dziwo wylądowałam zgrabnie w pół przysiadzie. Jednak ojciec miał rację, krew nocnego łowcy płynęła we mnie bez przerwy. Podniosłam wzrok i zobaczyłam piękny zadbany ogród, po czym ruszyłam w jego stronę.
-Dzień dobry-usłyszałam za plecami głos. Na chwilę zesztywniałam myśląc, że to Valentine, jednak gdy się odwróciłam ujrzałam młodego chłopaka na oko 18-letniego.Miał szare oczy, jasną karnację i wręcz białe włosy. Ubrany był w czarny T-shirt i równie ciemne, dresowe spodnie.
-Hej-odpowiedziałam pewnie.
-Mam na imię Christopher a ty?-spytał siadając na ławce i pokazując, żebym zrobiła to samo.
-Julie-powiedziałam posługując się moim drugim imieniem.
-Jesteś nowa, prawda?-spytał mierząc mnie wzrokiem.
-Tak niedawno przyjechałam-rzekłam po chwili namysłu.
PERSPEKTYWA JONATHANA (CHWILĘ WCZEŚNIEJ):
Telefon w mojej kieszeni zaczął dzwonić, gdy wychodziłem z pokoju. Na wyświetlaczu było napisane:
"Jonathanie Clary uciekła z pokoju. Poszukaj jej /V."
Biegiem wyszedłem z domu i pobiegłem szukać siostry. Stała na środku ogrodu, przyglądając się rosnącym tam roślinom.
Wyszedłem z ukrycia w którym ją obserwowałem i rzekłem:
-Dzień dobry-zauważyłem, że zadrżała pod wpływem mojego głosu.
-Hej-powiedziała.
-Mam na imię Christopher a ty?-specjalnie użyłem mojego drugiego imienia, którego pewnie nie znała. Nie chciałem, żeby się mnie bała, ani żeby miała jakieś uprzedzenia co do mnie. Po prostu chciałem ją poznać.
-Julie-odpowiedziała.
-Jesteś nowa, prawda?-spytałem mierząc ją spojrzeniem. Nie wiedziałem dlaczego nie podała swojego prawdziwego imienia.
-Tak niedawno przyjechałam-rzekła lekko drżąc.
W tym samym momencie zadzwonił mój telefon. Uśmiechnąłem się ze skruchą i odebrałem.
~Znalazłeś ją?-spytał ojciec.
~Tak, właśnie z nią rozmawiam-powiedziałem z uśmiechem.
~To dobrze, bo Jocelyn szaleje tu ze strachu, czy możesz przyprowadzić Clary na obiad?-rzekł.~A po za tym jak to z nią rozmawiasz? Z tego co wiem, ani mnie ani waszej matce nie udało się, to jak to zrobiłeś?~Dodał po chwili tato.
~Nie powiedziałem jej, że jestem jest bratem i proszę niech tak na razie zostanie. Teraz jestem tylko Christopher, może mi zaufa~Powiedziałem cicho.
~Dobrze niech tak będzie, tylko pospieszcie się~zakończył rozmowę Valentine po czym się rozłączył.
Wróciłem do Clary i podałem jej ręce, by pomóc jej wstać a potem rzekłem:
-Chyba czas na obiad Julie.
-Obiad?-spytała ze strachem w oczach.
-Tak, dochodzi 14, czas coś zjeść.
Nie dałem jej prawa wyboru, tylko pociągnąłem ją w kierunku Willi Morgensternów....

Rozdział 3


PERSPEKTYWA CLARY:

Zaczęłam się budzić. Choć mojego wcześniejszego stanu nie można było nazwać snem. Było to raczej dryfowanie w głębinach świadomości.
Otworzyłam oczy, i usłyszałam cichy acz głęboki głos:
-Wreszcie się obudziłaś córeczko.
Drgnęłam a moje ciało momentalnie stężało.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam Valentina. Tego samego człowieka, co na ślubnej fotografii z ich [rodziców] ślubu. Był on wysokim i potężnym mężczyzną, odzianym w czarną lnianą koszule i szare spodnie uszyte na miarę.
-Ty...-zerwałam się z łóżka i rzuciłam na ojca z gołymi rękami.
Jego reakcja była natychmiastowa. Sięgną do szafki i wyciągną z niej strzykawkę wypełnioną przeźroczystym płynem. Ostrze błysnęło, po czym wbiło się w moją skórę, tuż nad ramieniem. Nie zdążyłam mrugnąć a już leciałam w stronę drewnianej podłogi. Podtrzymały mnie silne ramiona, które pojawiły się chwilę przed upadkiem.
-Jesteś taka sama jak matka.-Powiedział cicho Valentine. Po czym posadził mnie sobie na kolanach i mocno przytulił. Nie miałam siły go odepchnąć, nie miałam siły na nic.
-Pozwól, że Ci wszystko wyjaśnię zanim znów się na mnie rzucisz.-rzekł z napięciem w głosie.
-Szukałem was odkąd Jocelyn uciekła. Była wtedy w piątym tygodniu ciąży a ja nic nie wiedziałem. Nie wiem czy wiesz, ale tworzyliśmy wtedy Krąg. Walczyliśmy przeciw wilkołakom, wampirom, Faerie a nawet i czarownikom, gubiąc po drodze prawdziwy cel Nefilim- zabijanie demonów. Uciekła z jeszcze nie narodzoną tobą a ja zostałem prawie sam z krwawiącym sercem i wojną domową wiszącą w powietrzu.
-Prawie?-spytała cichutko Clary.
-Jocelyn Ci nie powiedziała? Jasne, że tego nie zrobiła. Chciała odciąć się od przeszłości-wymruczał pod nosem Valentine- Masz brata. Ma na imię Jonathan i jest od ciebie dwa lata starszy. Niedługo skończy 18 lat.
-Matka tak po prostu zostawiła syna? Kłamiesz! Nigdy nie skazałaby własnego dziecka na życie bez rodzica.
-A co zrobiła z Tobą? Wychowałaś się beze mnie, bez ojca.- stwierdził delikatnie blondyn- Poza tym nie zostawiła Jonathana przez brak matczynej miłości.
Był on poważnie chory na demoniczną ospę, ledwo żył. W świecie przyziemnych Jocelyn nigdy nie znalazłaby lekarstwa na to cholerstwo.
-Jednak wszystko z nim w porządku, jak to się stało?- dziewczyna była coraz bardziej zaciekawiona rodzinną historią. Jako Clary Fray nie miała zawiłej przeszłości. Była normalna. Clarissa Morgenstern okazała się jednak człowiekiem nieszablonowym. Ba, nie do końca człowiekiem a pół aniołem- Nocnym Łowcą.
- Zamiast was szukać zebrałem najlepszych medyków i czarowników Podziemia. Razem zatrzymali chorobę a potem całkowicie wyleczyli z niej Twojego brata. Uratowałem syna, jednak na długi czas straciłem żonę i córkę.
Jocelyn na prawdę dobrze Cię ukryła. Zmieniła nazwisko, zamieszkała w przyziemnej dzielnicy. Odcięła się od Świata Cienia. Przepadła jak kamień w wodzie. Dziesięć lat zajęły mi poszukiwania. Nie mog...
-Dziesięć lat?- wtrąciła się Clary nagle nabierając sił.
-Tak. Znalazłem was, gdy byłaś w trzeciej klasie podstawówki. Obserwowałem z ukrycia, rzadko kiedy ingerując w wasze życie. Byłem nawet na twoim przedstawieniu z okazji Dnia Rodziny. Byłaś najsłodszą truskawką w spektaklu.
-Byłam jedyną truskawką.- sprostowała Clary przypominając sobie swój kostium. Jego kolor zlewał się z płomienno-rudymi włosami dziewczynki a blada cera zupełnie nie pasowała do tego widoku. Do tego duże zielone oczy niemo wołały o pomoc.
-Zrobiłem Ci wtedy kilka zdjęć. Poczekaj chwilkę to je przyniosę.- Valentine z ekscytacją wyszedł z pokoju córki, uprzednio przykrywając ją miękkim kocem. Ucieszył się, że nastolatka zmieniła do niego podejście, pomimo, że rozmawiał z nią bardzo krótko. Wszedł do sypialni i z albumu leżącego na komodzie wyciągnął fotografię Clary-truskawki. Odruchowo się uśmiechnął widząc niezadowoloną minkę córki.
-Za dużo mnie ominęło w jej życiu- szepnął gładząc kciukiem zdjęcie.
Po kilku minutach wrócił do pokoju dziewczyny, chcąc pokazać jej znalezisko.
Clary zdążyła jednak zasnąć...






czwartek, 16 stycznia 2014

Rozdział 2

Do dużego pokoju utrzymanego w pastelowych barwach pewnie wszedł mężczyzna. Był wysoki i dość umięśniony pomimo wielu przeżytych wiosen. Długie, jasne włosy związał w kucyka tuż nad karkiem. Niewtajemniczony mógłby pomyśleć, że mężczyzna w dość młodym wieku osiwiał. Prawda jednak była taka, że blond, wręcz białe włosy były w rodzinie Morgenstern cechą bardzo często występującą. Valentine rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Od jego ostatniej wizyty nic się tam nie zmieniło. Nie ma się co dziwić, minęła dopiero godzina. Mimo wszystko skanował uważnym wzrokiem pozostałe meble. Spojrzenie szarych tęczówek spoczęło wreszcie na łóżku i leżącej na nim kobiecie. 
-Jocelyn?-spytał z nadzieją. Odpowiedziała mu jednak cisza.
-Jocelyn, proszę obudź się.-Znowu cisza. Jego serce zaczęła ogarniać panika. Rudowłosa już drugi dzień była nieprzytomna. Było to nienaturalne.
-Kochanie proszę.-delikatnie złapał żonę za ramiona i nią potrząsnął. Po raz kolejny spotkał go zawód. Przez myśli przemknęło mu, że kobieta może udawać. Wydawało mu się to niemożliwe, jednak postanowił to sprawdzić.
-Jocelyn, Clary uciekła. Wymknęła się przez okno, które ktoś zapomniał zamknąć. Wbiegła na ulicę i-mężczyzna w dalszym ciągu obserwował żonę. Widząc, że cała się spięła postanowił kontynuować- potrącił ją samochód wjeżdżający na posesję.
-Clary? Co z nią? Gdzie jest? Gdzie jest moja córka?- Jocelyn otworzyła oczy, podnosząc się gwałtownie.
-Z Clarissą wszystko w porządku, leży w pokoju obok.- blondyn próbował ukryć rozbawienie, jednak nie udało mu się i już po chwili cicho chichotał.
Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Oszczędziłby sporo czasu.
-Muszę ją zobaczyć-rudowłosa zaczęła schodzić z łóżka. Próbując nie robić jej krzywdy Valentine przytrzymał ją delikatnie za ramiona i powiedział:
-Jeszcze się nie obudziła
-A co z wypadkiem?- kobieta nieco się uspokoiła, jednak spoważniała, gdy odkryła intrygę.- Okłamałeś mnie! Jak mogłeś?
-Inaczej chyba nigdy byś się nie ,,obudziła''-lekko zdenerwowany mężczyzna zrobił znak cudzysłowia w powietrzu. -A musimy na prawdę poważnie porozmawiać.

-Minęło 16 lat. Myślisz, że po tym wszystkim możesz mnie porwać i prosić o rozmowę? Tak to nie działa kochany-wręcz wysyczała Jocelyn.
-Błagam wysłuchaj mnie, potem zdecydujesz co z tym zrobić.
-Niech będzie, ale przyrzeknij na Anioła. Przyrzeknij że jej nie skrzywdzisz.
-Przyrzekam na Anioła Razjela. Nigdy umyślnie nie skrzywdzę ani Ciebie, ani naszej córki- w pokoju uniósł się oficjalny i pełen powagi głos Valentina. Jak to się mówi: tonący brzytwy się chwyta. A w tamtej chwili blondyn tonął w desperacji i miłości...


~*~


PERSPEKTYWA JONATHANA

Sam nie wiem, dlaczego poszedłem do pokoju Clary. Po prostu czułem taką potrzebę.
Stojąc w drzwiach zobaczyłem wachlarz miedzianych, lekko pofalowanych włosów okalający jej młodą twarz. W śnie wyglądała jak jej matka w młodości. Delikatne rysy, zgrabne, kobiece ciało (chodź była jeszcze dzieckiem) nie świadczyły o  jej przynależności do Nefilim.
Usiadłem na krześle obok łóżka na którym spała i rozpocząłem dokładniejsze obserwacje. Cały nos miała obsypany piegami, co wydało mi się nieco śmieszne, zważywszy na to, że Morgensternowie słynęli z mlecznej cery. Nie pasowała zupełnie do naszego rodu. Rude loki były przeciwieństwem białych, prostych włosów a zielone oczy (które widziałem podczas naszego pierwszego spotkania) skrywały w sobie za dużo życia i szczęścia. Do tego była małym, wątłym chochlikiem a my rosłymi maszynami do zabijania.
My byliśmy jak lód. Zarówno z wyglądu jak i usposobienia, które było z natury statyczne i wyniosłe. Przypominaliśmy marmurowe posągi. Idealne, piękne jednak bez życia.
Clary była naszym przeciwieństwem. Przypominała ogień, który rozpalał wszystkich w promieniu wielu mil. Z pewnością pasował do niej uśmiech, którego nie miałem jednak okazji jeszcze ujrzeć.

W tamtym momencie żałowałem, że należała do mojej rodziny. Nie dlatego, że jej nie kochałem. Od chwili, gdy zobaczyłem ją chwytającą sztylet obdarzyłem ją naprawdę wielkim uczuciem. Stała się moją małą siostrzyczką.
Widząc, jak nieruchomo leży wśród błękitnej pościeli uświadomiłem sobie rzecz, która łamała moje serce na tysiące kawałeczków.
Jej ogień mógł niedługo przez nas zgasnąć...






Rozdział 1

 Kobiety uciekały już trzeci z kolei dzień. Obie były bardzo zmęczone, jednak nawet nie myślały o powrocie do domu, lub dłuższym postoju w hotelu. Bardzo dobrze wiedziały, że lenistwo oznacza namierzenie przez Diabelskie Maszyny-jak zwykła Clary nazywać w myślach Jego sługi.
Wynajęły skromny pokoik na obrzeżach Nowego Jorku, gdzie kolejno odświeżyły się, po czym zasnęły na niewygodnym, jednoosobowym łóżku.
Nie inwestowały w bogate hotele, gdyż nie było to wskazane w ich sytuacji. W podrzędnym motelu mogły pozostać incognito, bez ciekawskich spojrzeń i światków.

Szóstej nocy poza domem i w piątym z kolei motelu Clary obudziła się przez gwałtowne pociągnięcie za ramię. Szybko otworzyła zielone oczy, napotykając naprzeciwko siebie tęczówki tej samej barwy. Bez słowa założyła bluzę i buty, po czym matka narysowała na jej ramieniu runę Mendelin (Niewidzialności).
Pięć minut później biegły przez pobliski park kryjąc się w cieniu rzucanym przez ogromne dęby i buki.
Gdy miały przekroczyć bramę ogrodu usłyszały za sobą głośne warknięcie. Obróciły się bardzo powoli, starając się nie drażnić dwóch Piekielnych Ogarów szczerzących kły ledwie siedem metrów od nich.
Clary w ręce ściskała sztylet. Jej jedyną broń. Był on stosunkowo krótki a co za tym idzie łatwy w użyciu. Nie posiadał żadnych grawerunków, szlachetnych kamieni czy innych ozdób. Zwykły, stary, piekielnie ostry sztylet.
-Tydzień wcześniej w ogóle go nie potrzebowałam-stwierdziła ze smutkiem.

-On wrócił-powiedziała matka, gdy dziewczyna wróciła ze szkoły.
-Val...-zaczęła z przerażeniem Clary.
-Tak, twój ojciec niedługo się o nas upomni-usłyszała w odpowiedzi. To było jak wyrok śmierci. Pęknięcie szklanej bańki, pod którą Jocelyn przez ponad szesnaście lat próbowała chronić córkę.
Po chwili ciszy starsza z kobiet przemówiła:
-Jeszcze dziś musimy opuścić ten dom. Na zawsze-Choć Clary od zawsze znała ryzyko bycia Clarissą Morgenstern, słowa matki  rozbiły jej serce na milion kawałeczków.
-Mamo...-dziewczyna podjęła próbę rozmowy.
-Weź ten nóż-powiedziała Jocelyn wręczając córce sztylet.
-Wątpię czy mi pomoże w obronie-skomentowała nastolatka.
-Nie służy do obrony-usłyszała głos mamy-Są gorsze rzeczy niż śmierć a jedną z nich na pewno jest twój ojciec...


Wtedy zrozumiała. Nie miała atakować ani się bronić, choć to wydawało się jedyną godną śmiercią dla Nefilim. Miała w kulminacyjnym momencie przeciąć swoje serce sztyletem, który trzymała w ręce. Miała się zabić przez kogoś, kogo nigdy nie spotkała. Kogoś, kto nie uczestniczył w jej życiu, kogoś kto uważał się za jej ojca. Poczuła się jak bohaterka antycznego dramatu , popełniająca samobójstwo na środku sceny, wśród cichych śpiewów chóru. Chciała się zaśmiać i wykrzyczeć światu, że nie żyjemy w Starożytnej Grecji tylko w USA w XXIw.

Te wszystkie przemyślenia zajęły jej raptem parę sekund, lecz skutecznie ją zdekoncentrowały. Straciła z oczu matkę a w jej stronę podążało wielu Nocnych Łowców, otaczając nastolatkę z każdej strony. Poczuła się jak zwierzyna splątana w sidła. Postanowiła nie dać ojcu satysfakcji i skierowała ostrze w stronę serca. Sztylet przeciął szarą koszulkę spokojnie zagłębiając się w ciele.  Na klatce piersiowej poczuła lepką, czerwoną ciecz, jednak nie było jej jeszcze dużo. Zamknęła oczy oddając się uczuciu umierania. Zachwiała się, jednak upadła dopiero pod ciężarem obcego ciała. Ktoś przygniótł ją do ziemi odsuwając jednocześnie broń. Otworzyła oczy uważnie lustrując twarz chłopaka. Dziwnie znajomą twarz. Szare ślepia o takim samym kształcie jak jej, wystające kości policzkowe i ładne, wąskie usta. Wpatrywała się w młodego mężczyznę jak urzeczona. Jednak widząc, że chce ją uleczyć zaczęła się szamotać. Nie po to przełamała strach przed śmiercią, żeby teraz jakiś obcy typ ratował ją w ostatniej chwili!
Szare oczy pociemniały...
Krew lała się strumieniami...
Panika, krzyk rozdzierający nocne niebo i cisza...
Runa Spokoju zadziałała.
Szare oczy rozjaśniły się trochę, ustępując szybko miejsca ciemności...


PO PEWNYM CZASIE W LOSS ANGELES:
-Macie je?-spytał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. W jego szarych oczach tliły się ogniki nadziei, jak co dzień od ponad czternastu lat.
-Tak. Jocelyn nic nie jest- zapewnił jeden z mężczyzn odzianych w czarne kombinezony.
-A dziewczynie?-spytał zadowolony Valentine.
-Jest nieprzytomna i może lekko ranna-powiedział ten sam mężczyzna co przedtem.
-Jak to ranna?-zagrzmiał Morgenstern.
-Miała nóż, którym próbowała odebrać sobie życie. Ale nic się nie stało. Christopher ją unieruchomił i wyleczył.
Na te słowa Valentine się uśmiechnął. Nastolatka ewidentnie odziedziczyła charakter po matce, choć szczerze miał nadzieję że po nim też coś przejęła- miłość do władzy i twardą rękę. Jeśli nie, będzie musiał wychować ją po swojemu. Na szczęście miał na to dużo czasu....


Prolog

Uciekały...
Dwie kobiety, jedna w średnim wieku z twarzą pooraną delikatnymi zmarszczkami, zaś druga dopiero rozkwitająca niczym wiosenny kwiat.
Delikatna...
Ich włosy miały ten sam kolor jasnej rdzy a zielone oczy błyszczały w świetle budzących się do życia gwiazd. Mleczna cera wydawała się jeszcze jaśniejsza przez wschodzący księżyc, upodobniając obie kobiety do duchów.

W zakamarkach między ciemnymi uliczkami majaczyły cienie. Cienie potworów. Diabelskich maszyn stworzonych, by zabijać każdego, kto stanie im na drodze. "Pod wodzą samego Lucyfera"-jak pomyślała Clary.
Tej nocy nie urządziły one jednak krwawego przedstawienia. Ukryte w cieniu obserwowały, nasłuchiwały, czekały. Na jedno słowo z ust ,,Lucyfera'': zabij!